wtorek, 29 kwietnia 2014

Grzyby i wirusy

Wirusy zaatakowały nasze nosy, grzyby zaatakowały nasze ubrania. Wraz z Natalią siedzimy w domku i chorujemy, równocześnie pozbywając się kiloton ciuchów. Odkryłam w mojej szafie żenujące dowody na mój brak wyczucia stylu jeszcze z czasów gimnazjum. Pożegnałam je bez żalu. Caritas otrzymał od nas dzisiaj jakieś 20 kilo ciuszków.

Jakoś mało się martwię nagle. Nagle mam poczucie, że ten cały wyjazd będzie jakąś szaloną, pouczającą przygodą. Może nie jestem aż takim Bilbo jak mi się zdawało, że do pięćdziesiątki będę siedzieć na dupie, jeść, pić i czekać aż stary czarodziej mnie wywlecze na przygodę życia. Mam 24 lata, czas na tą cholerną przygodę. I na odpowiedzialność, dorosłość i WŁASNE życie.

To już prędzej widzę za swój podkład muzyczny "A lifetime of adventure" Tuomasa Holopainena. Jak ten Sknerus McKwacz wyruszam! Ale to w czwartek. Co nie zmienia faktu, że wyruszam.

Wszystko będzie dobrze. A teraz idę do kina na Kapitana Amerykę because of reasons, dla miłego dla oka pana grającego czarny charakter i dla złożenia hołdu Marvelowi, bo Marvel to bóstwo.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Dziennik paniczny

Ten blog się powinien tak nazywać. Dziennik Paniczny nie na cześć Rolanda Topora, a na cześć tego, że jestem całe życie obrzydliwie spanikowaną osobą.

Pomimo usilnych prób ignorowania faktu, że w czwartek lecę sobie papa do roboty w biogazach na krańcu świata (właściwie to Kornwalijskim zadupiu, ale wiecie), życie mnie dogoniło. Zapakować kartony na wyprowadzkę, przejrzeć szafę i sprawdzić czy przypadkiem nie ma w nie przejścia do Narnii, załatwić kotom paszporty na przyszłość, posprzątać kąty, które nigdy nie były sprzątane, napisać do prezydenta i jeszcze dokonać dwóch cudów ozdrowienia. Słowem - szaleństwo.
W miarę dzielnie zasiadłam najpierw do komputera się odprawić na lot. Klik klik, karta pokładowa się pojawiła i...

Nie ma bagażu rejestrowanego.

Panika, przerażenie, histeria, pogrom. Niczym Robert Maestrelli zaczęłam hiperwentylować do papierowej torebki, a następnie pożarłam ogromnego, czekoladowego królika. Telefon do siostry za wodą i kryzys mniej więcej zażegnany. Mniej więcej. Niby brak walizki to nie taka tragedia, ale wszelkie odstępstwa od planu powodują panikę. Jezu, jak można latać tyle razy i właśnie tym razem nie mieć walizki wykupionej? Złośliwość rzeczy martwych, żywych i astralnych.

Powróciłam do szafy bezlitośnie wywalając wszystko, czego nie miałam na grzbiecie od lat lub co wyglądało jakbym to ukradła ze śmietnika. Sukces. Chociaż do walizki, która na razie jest nielegalna, się nie mieszczę. Boję się ją zważyć. I nie wcisnę do niej kaloszy, a obawiam się, że będę dosłownie po kolana w krowiej kupie i kalosze okażą się niezbędne. Cholerne kalosze.

Pozbyłam się również makulatury nazbieranej przez lata na Polibudzie. Bez żalu. Kolejny, drobny sukces.

Po drodze dostałam kataru. Albo to ta robercia panika zamieniła mnie w zasmarkańca. Z tej okazji pożarłam jeszcze pudełko czekoladek.

Też jeszcze padłam spać jak kłoda na 1,5 godziny. Winię katar.

Chcąc się pożalić światu o tym, że został mi już tylko królik z ciemnej czekolady, za którą nie przepadam, że walizka, że katar, że grzyby i że w ogóle siedzę w otchłani rozpaczy zdałam sobie też sprawę, że nie mam komu się pożalić. Albo raczej, że pierwszą osobą, jaka przyszła mi na myśl do żalenia się była moja terapeutka. To jedno z najsmutniejszych odkryć tego dnia, poza oczywiście walizką i faktem, że skończyły się króliki z mlecznej czekolady.

A na wieczór jeszcze odkryłam, że moja bardzo dawna znajoma wygląda jak burak i wzięła ślub w kiecce, która upodobniła ją do mumii buraka. Miałam dzień pełen emocji, a jutro też będą emocje jak będę próbowała gdzieś opchnąć wszystkie zbędne podręczniki i kontynuowała walkę z walizką, która nadal pozostanie nielegalna.

Dziennik Paniczny bez dwóch zdań.