czwartek, 24 listopada 2011

O tym jak bieda piszczała i co niektorych to gziło

Ja: (wyciskając ostatki musztardy) Uu... Koniec.
Natalia: Szkoda, że nie ma więcej.
Ja: Jak zarobię na korepetycjach, to pójdę kupić. Na razie bieda aż piszczy.
Natalia: Gzi mnie to.

Kurtyna

poniedziałek, 14 listopada 2011

Szau

Niech to zabrzmi jak pesymizm, użalanie się i czarnowidztwo ale kurde, ostatnio jak sobie coś zaplanuję co do minuty, to mam zagwarantowane, że wszechświat się skumuluje i mi uniemożliwi wypełnienie planu. A ja bardzo nie lubię jak coś nie idzie po mojej myśli. Może i na ogół moje życie wydaje się kontrolowanym chaosem, to bez planu ślepnę, głuchnę i wpadam w panikę. Bez planu nie ma życia no.

Zacznę od tego, że budzenie się o 6:15 to szczyt barbarzyństwa. Ale jak mus to mus, zwlokłam się z łóżka mając zaplanowane wrócić do domu dopiero o 20. W planie laboratoria, projekt, a potem wyprawa na korepetycje, gdzie zbijam kokosy pod postacią 30zł. Mniejsza z kokosami.
Z moich obliczeń miałam jakieś 2,5 godziny na projekt (czyli wystarczająco dużo, żeby zrobić połowę pomiarów) między końcem zajęć, a pociągiem do dzieciaka. Oczywiście moje obliczenia poszły się paść, gdy kobieta potrzymała nas na zajęciach tak długo, że zostało mi 55 minut do pociągu. W 55 minut to ja nawet nie zdążę rozłożyć sobie sprzętu do pomiarów, nie wspominając nawet o policzeniu chociażby 1200 komórek. Zatem pierwszy punkt programu został z żalem wykreślony, a ja poszłam dopaść coś do jedzenia i poczekać na pociąg.

Po skonsumowaniu absolutnie cudownego kebaba poszłam na dworzec i po kupieniu biletu pojawił się komunikat, że mój pociąg jest opóźniony pół godziny. Czyli mogę się pożegnać z grubą kasą za korepetycje, bo pociąg idealnie mi się zazębiał z autobusem. Pół godziny poślizgu to jak brutalny mord na moim idealnym, poukładanym w czasie planie dnia. Nie mając innego wyjścia wróciłam do domu i takim oto sposobem nie osiągnęłam tego dnia NIC produktywnego. Nie licząc oczywiście hibernacyjnej drzemki gdy się okazało, że w domu mam 16 stopni.

I kebaba. O tak. Jedyne co dziś osiągnęłam i co mi się dzisiaj udało, to właśnie ten kebab.

Z wyrzutów sumienia napiszę kolejną stronę wstępu. A jutro muszę odrobić zaległości laboratoryjne. Czyli zamiast budzić się o 10 obudzę się o 7. Mój projekt zabija ludzi i komórki.

sobota, 12 listopada 2011

Niech żyje społeczeństwo!

Emocjonujące życie. Masa ludzi je ma. Przykładowo niektórym za emocje starcza chodzenie na imprezy codziennie. Innym jazda rowerem górskim. Jeszcze są ludzie, którzy za emocjonujące uznają granie w szachy. Każdy na swój sposób ma życie emocjonujące. Albo je sobie urozmaica. Skacząc na bungee, jeżdżąc rajdowym samochodem lub chodząc na strzelnicę. Albo w moim przypadku wpadając pod samochody lub obrywając z pięści po twarzy. Lub oba na raz.

Zacznę od tego, że przechodząc dziś przez pasy prawie mnie rozjechał facet jadący jak wariat 100 przez miasto. I nie zatrzymując się przed torami tramwajowymi. Zatrzymał się praktycznie na mnie i uznał, że to oczywiście jest moja wina. Dlatego też mimo tego, że wcześniej tak bardzo mu się spieszyło postanowił wyskoczyć z auta i zapakować mi z pięści w twarz. Czyli wyglądało to mniej więcej tak, że szłam sobie na przystanek i kątem oka widziałam jak coś biegnie wprost na mnie. Zaznaczę, że była 13 w dzień, centrum miasta, masa ludzi i znajdowałam się 100 metrów od komisariatu policji.

Byłabym oberwała, gdyby nie reakcja stojącej nieopodal pary. Jak tak teraz o tym myślę to trochę żałuję, że byłam w takim szoku, że im nie podziękowałam i po prostu natychmiast dałam nogę do tramwaju. Bo gdyby nie oni to mogłabym zaliczyć dzisiaj drutowanie szczęki, biorąc pod uwagę rozmiar tego gościa.

Niech żyje społeczeństwo. Za to, że takie psychole chodzą po świecie i są gotowe zatłuc kobietę w biały dzień. I za to, że istnieją też ludzie, którzy na to nie pozwalają.

środa, 9 listopada 2011

Ślepoty głupoty

Popełzłam dzisiaj na kompleksowe badania lekarskie, bo ponoć czasem trzeba. W programie miałam same atrakcje. Przegłodzenie,wysysanie krwi i oślepienie. Brzmi prawie jak impreza na planie filmowym do kolejnej Piły. Ale jak mus to mus, poszłam na głodnego na to pobieranie krwi.

Pielęgniarka przemiła. Niestety była tak zajęta mówieniem o wszystkim wokół, że źle podłączyła do igły pojemnik i dzięki cudowi ciśnienia krwi mieliśmy mały pokaz jak Kill Billa. Ja oczywiście nie zauważyłam, bo właśnie starałam się zinterpretować podpisy na segregatorach. Dopiero słaby pisk pielęgniarki i "Och przepraszam, trochę mi się ulało" uświadomiły mnie, że zamiast do fiolki krew wybrała wolność na moją rękę. Uroczo.

Ale to nic w porównaniu do okulisty, gdzie potraktowano mnie atropiną i gdyby nie pomoc Mamutka obijałabym się żałośnie o ściany nie widząc NIC. Zostałam nakarmiona i odstawiona bezpiecznie do domu, gdzie jak kompletny idiota postanowiłam na ślepego ugotować obiad dla Natalii. Ugotowałam i byłam z siebie szalenie dumna. Do czasu.
Jak się okazało moja okresowa ślepota przyczyniła się bezpośrednio do spalenia owego obiadu. Byłam całkowicie pewna, że wyłączyłam ogień pod garnkiem. Bo kurde nie widziałam na piecyku, żeby coś się tam paliło. No i po godzinie się okazało, że jednak się paliło. Obiad umarł śmiercią męczeńską, a ja się czuję jak totalny imbecyl. Pierwszy raz w życiu coś spaliłam. Z tego prosty wniosek na dziś - jeśli po kroplach do oczu wyglądasz jak ćpun i masz światłowstręt, to lepiej zamów chińszczyznę. Aż dziw, że nie poobcinałam sobie palców krojąc.

środa, 2 listopada 2011