środa, 30 lipca 2014

Wieści z Tiverton

Przybyły moje lampki na ławeczkę. Nie mam przedłużacza, więc dziś pewnie nie wytrzymam i przepcham szafę coby ławeczka była blisko źródła prądu i żebym mogła się napawać ławeczkowym majestatem z zapalonymi lampkami-kwiatkami na niej wieczorem. WSZYSTKO JEST PIĘKNE.

Poza tym wracając z pracy uznałam, że mam ochotę na jakieś przegryzki oraz lemoniadę różaną, więc popełzłam w stronę M&S, coby się zaopatrzyć. Po drodze jest taki oszklony budynek, który od kiedy się wprowadziłam był pusty i zamknięty. Ostatnio zakleili szyby więc wywnioskowałam, że coś tam się w końcu będzie działo. A dziś się dowiedziałam co nas czeka.

OTWIERAJĄ VINTAGE CUPCAKE SHOP.

Idąc do sklepu, mało dyskretnie zapuściłam żurawia przez otwarte drzwi i mym oczom ukazały się śliczne, postarzane, białe mebelki, lada oraz obrazki babeczek. W szybie wisi też informacja, że zatrudnią kogoś do kuchni. Jak to nie będzie urocza babeczkarnia, to ja się śmiertelnie obrażę na cały świat. Pochorowałam się ze szczęścia, bo babeczki to moja słabość i będę teraz uważnie monitorować to miejsce.

JARAM SIĘ JAK POCHODNIA GONDORU.

wtorek, 29 lipca 2014

Bóstwo węgla

Czy istniało kiedyś w historii jakiejkolwiek religii bóstwo węgla? Jeśli nie, to oto i ono - JA.

Alon, nasz inwestor, wrzód na tyłku całej firmy napisał mi maila, że tu moja propozycja co rząd powinien zrobić żeby projekty "gaz do sieci" w ogóle były opłacalne, co ty na to? Siedziałam nad dosłownie dwoma akapitami maila i 4 stronami dokumentu bite 4 godziny, zastanawiając się gorączkowo co odpisać. Alon to najbardziej czepialska osoba po tej stronie globu, gotowa uczepić się najmniejszej pierdoły. Właściwie to się nie dziwię, to jego gruby szmal jest pompowany w nasze projekty i gdybym to ja miała się bawić w inwestowanie w coś, też bym była czepialskim wrzodem.
Odpisałam. Alon odpisał niedługo później, ze wszystko super hiper czad, bardzo dobre sugestie i w ogóle to musimy razem kiedyś usiąść nad napisaniem na nowo tych wytycznych, bo politycy nie wiedza co robią.

OŻ.

Żeby utwierdzić się w przekonaniu, ze faktycznie jestem Bogiem Węgla, 6 sierpnia śmigam do London zobaczyć się z Departamentem Energii i Zmian Klimatu coby im powiedzieć, ze ich wytyczne są nie wiadomo z czego wyjęte i jak tak to ma wyglądać, to lepiej wrócić się do palenia węglem. Poza tym na Bardzo Ważnym Spotkaniu Rozwoju Firmy zaczynam mieć przydzielany swój własny czas antenowy. Węglolog pełną gębą, bez dwóch zdań. W piątek pogadanka z Line Managerem na temat końca mojego okresu próbnego. Zaproponuje 100% podwyżki jak ostatnio wszyscy pracownicy w Dubaju mieli.

No dobra, 100% to lekka przesada. Nie wzgardzę 50% XD

Przy okazji szafa poskładana, chociaż nadal nie wiem jakim cudem udało mi się w pojedynkę złożyć mebel ważący tyle co ja. Jestem prawie pewna, ze tu wiele do powiedzenia ma fakt butelki wina, która mi towarzyszyła podczas tego procesu. Następna będzie rama łóżka. Ale po komodzie i szafie już nic mnie nie ruszy.

Wracając do spraw rządowych, to wczoraj się polowa ekipy podnieciła żeby zapisać nas jako producenta biomasy do produkcji ciepła. Sprawa ma się tak, ze w nowej ustawie o cieple odnawialnym można albo produkować własny substrat albo kupować z zatwierdzonej przez rząd listy producentów (co zaś obniża emisje, BO O TO SIĘ TU ROZCHODZI). No to wszyscy podnieta, zapiszemy się na listę producentów! A tu dupa. Bo rząd po raz kolejny zaświecił swoja wiedza o fermentacji anaerobowej na minusie i na liście są jedynie... producenci drewna. Drewno do procesu anaerobowego nie idzie. Myślałam ze się zapłaczę ze śmiechu i rozpaczy równocześnie.

Napisze wszystkie moje pretensje do autora tej dyrektywy kiedyś tutaj.

wtorek, 22 lipca 2014

Szafą przywalona

Meblowe Boże Narodzenie. Dziś przyszła szafa, komoda i kanapa. A właściwie to przyszły trzy wielkie pudła pełne części i baw się sama. Uznałam, że nie mogę zwać się inżynierem jak jakiegoś mebla własnoręcznie nie poskładam i na pierwszy ogień poszła komoda.

Pff, jak straszne możne być składanie komody? Ano właśnie. Jak wyciągnęłam chyba milionowy element z kartonu to zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno jest to takie proste. Też adnotacja w instrukcji, że potrzeba dwóch osób nieco ostudziła mój zapał, no ale próbujemy.

Szło to mniej więcej tak, że pół godziny rozpracowywałam pierwszy krok, sześć razy pomyliłam się w przykręcaniu prowadnic szuflad, wszystko szło przyzwoicie, podśpiewywałam sobie, nie denerwowałam się. Ale gdy mijała czwarta godzina tej męki, a szafa nadal była w stanie 2D, to samo można było powiedzieć o dopiero co dostarczonej kanapie, a komoda nadal  była w częściach, zaczynało mi brakować cierpliwości. Mając nadzieję, że komoda mnie usłyszy ustawicznie groziłam jej, że skoro ją stworzyłam, to równie dobrze mogę ją unicestwić, więc niech do cholery lepiej wprowadza ładnie do prowadnic te szuflady.

Wynik tej zaciekłej, wielogodzinnej walki - odciski na dosłownie każdym centymetrze kwadratowym dłoni, jeden wygięty paznokieć i ponad cztery godziny z życia wyjęte. Do tego było jakieś osiemset stopni. Ale komoda została zbudowana i o dziwo nie rozsypała się po postawieniu jej pod ścianą. Czuję się jak władca świata, serio.
Pod koniec roboty kręgosłup chyba pękł mi wzdłuż pleców i podniesienie nylonowej torebki wykraczało poza moje zapasy siły, ale postanowiłam jeszcze poskładać kanapę, skoro ona miała zamiast 800 elementów jedynie 8. Poskładałam, nadal nie wiem jakim cudem.

Nagle mam w mieszkaniu meble. Radujmy się wszyscy razem i każdy z osobna!

Jutro szafa. Biorąc pod uwagę, że panowie dostarczający ją z trudem ją donieśli na moje drugie piętro, a ja próbując ją przemieścić prawie zginęłam zmiażdżona, może być śmiesznie.

piątek, 18 lipca 2014

O tym jak wypchałam Winstona, a Douglas to poparł

Spotkanie firmowe, dyskusja o inwestorach. Jak się okazało, jeden z naszych inwestorów, wrzód na tyłku każdego (nawet na moim, chociaż go w życiu nie spotkałam) będzie finansował projekt TYLKO jeśli Winston będzie go prowadził. Winston nie ma nic przeciwko, ale rzuca żartobliwie, że co to będzie jak mu się nagle umrze. Bohaterami sceny kolejno są Winston, Ellie (księgowa, żona Winstona), Mark, Douglas nasz uroczy i nieco obok spec od marketingu międzynarodowego i ja.

Winston: Nie martwi mnie co powiemy wykonawcy, a to co będzie, jak przypadkiem umrę.
Ellie: Mnie też to martwi, bo jakoby masz trójkę dzieci.
Winston: Ellie jak bardzo kocham nasze dzieci, to ich nie wycenię na 5 milionów strat.
Ellie: (kompletnie rzeczowo, jak to księgowy) Fakt.
Mark: Zawsze możemy cię zamrozić i spokój.
Winston: O! Świetny pomysł! Jakby mi się umarło to mnie zamroźcie i po prostu woźcie na spotkania udając, że straciłem głos.
Mark: I mówiąc, żeby nie podawać ci ręki, bo jesteś bardzo zimny z powodu przeziębienia.
Ja: (mimochodem, przekładając karty w Excelu) Zawsze możemy go po prostu wypchać.
Mark, Ellie & Winston: (martwa cisza)
Ja: (bardzo cicho) Wtedy przynajmniej się nie zepsuje jak ktoś go zapomni wsadzić do lodówki po spotkaniu.
Winston: (z entuzjazmem) Mamy eksperta. Przynajmniej wiemy komu mnie oddać jak nagle zginę. O takie myślenie mi chodzi!
Douglas: (mając na myśli deal z inwestorem) No to tak zróbmy!

Wszyscy się poskładaliśmy, bo jak ja miałam upiorny pomysł, tak gapiowatość Douglasa sprawiła, że zabrzmiał jakby się podniecił na wiadomość wypchania Winstona.
Greener For Life - gdzie na ważnych spotkaniach dyskutuje się pośmiertne wypchanie szefa, a pies Stuarta kradnie kartoniki mleka.

czwartek, 17 lipca 2014

Szpilki jako artefakt podnoszący statystyki gracza

Stałam się leniwa i nie pisałam, bo mi się nie chciało. Niby jest o czym pisać, ale chęci poskładania tego w coś sensownego brak. Więc nadrabiam temat, jaki miałam już opisać w zeszłą sobotę.

Ostatnio w piątek mieliśmy firmową imprezę. Niby miało być, że porządna kolacja, inteligentne rozmowy i świętowanie kontraktu na kolejny projekt, ale w rzeczywistości całe biuro jednogłośnie ustaliło, że idzie się upić do nieprzytomności. No dobra, plan całkiem niezły. I trzeba jakoś ładnie się ubrać, w końcu idziemy kupą do pubu.

Wyjeżdżając zabrałam ze sobą słownie jedną parę szpilek, ale są to szpilki-mordercy, na platformie i takim obcasie, że nagle przestaję być kurduplem. Też szybko się tu okazało, że szpilki są ostatnim typem obuwia, jaki chciałoby się tu nosić. Moje biuro jest w polu, to wiemy. Więc nie będę po wysypanym żwirem podjeździe, pośrodku łączki biegać w niebotycznych obcasach. Też Tiverton pomimo niesamowitej cechy posiadania brukowanych ulic, nie nadaje się na wysokie obcasy. Może dlatego, że wszędzie są pagórki i można sobie połamać nogi, czego doświadczyłam w piątek wieczorem. Doświadczyłam też kolejnej sceny jak z filmów.

Dumna i blada stoję w moich szpilach pod górkę, bo tu wszędzie są górki i czekam na kolegę coby mnie odebrał i żebyśmy pojechali razem do pubu. Przede wszystkim stanie pod górkę czy z górki w szpilkach boli. Ale czego się nie robi dla poczucia, że wreszcie po 2,5 miesiąca ma się okazję założyć coś, co nie jest trampkami ani kaloszami. Zatem stoję i cierpię, aż nagle czuję na sobie SPOJRZENIE.

Idzie sobie pan z psem, pan mniej więcej na oko w moim wieku. I mierzy mnie spojrzeniem i uśmiecha się zalotnie i ja już wiem jak to się zaraz skończy. Załóż kobieto szpilki i ładny ciuch, masz +50 do bycia sexy w oczach wszystkiego w promieniu 5km. Zatem stoję dumnie i czekam dalej na kolegę, kątem oka obserwując mojego obserwatora. Pan uśmiecha się, zbliża, otwiera już paszczę na mój widok i...

Jego pies uznał, że teraz w tym momencie będzie najlepiej pozbyć się tego ciężaru jakim była zawartość jego jelit w stanie wskazującym na biegunkę. Pan wpadł w histerię, a mnie to wszystko nieziemsko rozbawiło, bo nie ma to jak psie wyczucie czasu. Powracamy do czasów, kiedy to Fox jest bohaterką jakiejś taniej komedii. Chociaż w filmach by już bohaterka miała powieszone lustra, a moje jak stały w pokoju tak stoją i pewnie jeszcze sobie długo postoją. Mam czas.

Z innych tematów, ławeczka przybyła, jest perfekcyjna i zamieszkały na niej kupione pod wpływem katharsis z siostrą motyle. Poczułam motyli niedosyt i jest pewnie prawdopodobieństwo, że przerobię sypialnię na piękną łąkę pełną motylków. Skoro internet oferuje do naklejenia na ścianę, trójwymiarowe dekoracje wyglądające jak żywe motyle, to sorry not sorry, kupię ciężarówkę takich. Jak i lampek, które dumnie zawisną na altance nad ławeczką. WSZYSTKO BĘDZIE PIĘKNE.

Ale najpierw jutro zamówię kanapę.

środa, 9 lipca 2014

Meblowy strateg

Moją największą rozterką meblową nie jest nawet ich wybór (bo to sama przyjemność), nie cena (bo przecież nigdzie mi się nie spieszy z ich kupnem), a logistyka. Jak jeszcze kupie jakąś małą pierdole w stylu krzesło w okolicznym sklepie to małe piwo, sama sobie zawlokę i wszystko ślicznie. Schody pojawiają się przy zamówieniach.

Nie mam pojęcia jaki chory umysł wymyślił, żeby dostawy były w tym kraju 7-16, bez możliwości kontaktu z kurierem. 7-16 jestem idealnie w pracy lub w drodze do pracy i nie ma takiej siły na świecie żebym zdołała czekać w domu na moja kanapę, szafę czy co tam innego niezbędnego do komfortowego życia. Wpadłam na dywersyjny plan żeby zamawiać po prostu paczki do pracy. ALE...

Nie wyobrażam sobie targania ze sobą do autobusu kanapy. Po pierwsze nie wiem czy bym w ogóle zdołała ja zawlec, a po drugie wątpię, ze by mnie do autobusu z tym wpuszczono. Czyli nędza. Tez nie jestem szczególnie chętna do proszenia dziadka spod ósemki o podpisywanie moich dostaw, bo on jest walnięty i moich ślicznych mebelków mu nie pozostawię pod opieką. Nagle meble odsunęły się w czasie, bo samotność w Tiverton i kurierzy bez serca.

Wpadłam na kolejny dywersyjny plan. Zamówię kanapę idealnie tak, żeby przyszła w dzień kiedy ma przyjść moja zamówiona w przeklętym maju szafa oraz komoda (liczę gorąco, ze do mnie nie zadzwonią, ze kurcze jednak musimy poczekać do 2030, bo drzewko na mebel musi urosnąć). Wtedy będzie idealnie - nagle w przeciągu jednego dnia moje mieszkanie wzbogaci się o znaczącą ilość mebli. Biorąc pod uwagę okres oczekiwania na to, będzie to niemalże jak Boże Narodzenie.

Z tej okazji zamówiłam tą przeklętą, metalową ławeczkę do sypialni. Na szczęście pakowana jest na płasko i na szczęście Johan (który jednak rozważa zaszczepienie dziecka, chwała mu! Znowu wróciły jego punkty w kategorii jednorożca pośród dziwadeł) zaoferował się, ze mnie z moją zamówioną do pracy paczką podrzuci do domu. Jestem bogiem logistyki meblowej.

Ale resztę mebli pewnie zamówię jak Natalia przyjedzie.

sobota, 5 lipca 2014

Fox i (prawie) bajkowe stworzenie

Po czym poznać weganina? Nie martw się, sam ci o tym od razu powie.

Jest takie określenie w biznesie - Black Swan Event. Znaczy ono mniej więcej tyle, że gdy całe życie widuje się jedynie białe łabędzie, to w końcu wychodzi się z założenia, że wszystkie łabędzie są białe. Na czarnego nie byliśmy przygotowani, jest to zdarzenie szokujące, niespodziewane i kompletnie burzące światopogląd. Tyle słowem wstępu o statystyce.

Nie wiem jak reszta świata, ale ja weganina wyczuję na kilometr. Po prostu zawsze otacza ich ta niekoniecznie subtelna mgiełka psychozy i fanatyzmu. Przykładowo taki nowy kolega z pracy. Przyszedł na rozmowę i ja to po prostu wiedziałam. Normalnie zaświeciła mi się lampka na radarze, że pośrodku farmy kurczaków, w biznesie powiązanym silnie z przemysłem mięsno-jajeczno-mlecznym pojawił się weganin. Po prostu dało się to wyczuć. Ale w końcu mogę się mylić.
Pierwszy dzień i idę zrobić herbatkę. Pytam kolegę czy chce herbatki, na co on że tak, ale bez mleka. O ja naiwna pytam, czy tak jak ja nie przepada czy alergia, chociaż doskonale znam odpowiedź. Tak, weganin. Mój radar się nie mylił. Mój radar nigdy się nie myli.

Z mojego doświadczenia z weganami, wszyscy co do jednego są walnięci na głowę. Nie możesz człowieku spokojnie zjeść kanapki z bekonem lub sięgnąć po ser w sklepie, bo ci wyskoczy jakiś zielony z kołtunem na głowie, odziany w szmaty i zacznie złorzeczyć, żeś morderca i masz cmentarz w żołądku (tru story). Nie wiem jak reszta świata, ale mnie tam mało interesuje co kto ma na talerzu, o ile nie wpycha się między mnie i moją michę. Ja egzystuję radośnie ze swoją kiełbasą, niech inni egzystują radośnie ze swoimi koktajlami ze szpinaku. Ja się tam na ludzi co piją mielony szpinak nie będę rzucać, szpinak lubię. 
Wysnułam kiedyś niekoniecznie miły wniosek, że może weganie kipią nienawiścią do wszystkiego co nie jest takie jak oni, bo po prostu ich mózgi nie otrzymują wystarczającej ilości składników odżywczych i po prostu powoli im wszystko tam zamiera, co zamienia ich w arcygłupie kule nienawiści. Bazując na swoich osobistych doświadczeniach z weganami i zwykłej statystyce, trudno wyciągnąć inny wniosek. Jak spotykasz samych walniętych fanatyków, to znaczy, że wszyscy są walniętymi fanatykami. Też życie bez mięsa ok. Ale bez sera? Nie można być normalnym.

Postanowiłam poobserwować kolegę nowego, który okazał się być całkiem do rzeczy człowiekiem. Ani z niego psychol, ani fanatyk, nie rzuca się na mnie jak szamam swój lunch, nie prycha na Stuarta czy Winstona, że mają farmy, nawet chce iść zobaczyć kurczaki bo uważa, że to musi być super widok, tyle kurczaków w jednym miejscu. Czyżby normalny weganin? Czyżbym trafiła na tego statystycznego Czarnego Łabędzia pośród samych nienormalnych, trawożernych fanatyków? Normalnie szok i niedowierzanie, weganin który nie dostaje apopleksji na widok ludzi, którzy nie są weganami. Człowiek świadomy za i przeciw różnych decyzji dietetycznych i potencjalnego wpływu na środowisko oraz gospodarkę. Śpiewajcie niebiosa, jest nadzieja dla wegan! Toż to wegański jednorożec!

Aż mi kolega nie oznajmił wczoraj, że zdecydowali z żoną nie szczepić swojej 10tygodniowej córeczki, bo szczepionki to śmierć, zło i nie ma żadnych badań popierających, że pomagają.

Tak dobrze kurde żarło, a zdechło.

środa, 2 lipca 2014

22:06

Jak kiedyś napisałam scenę do Blindside gdzie to Chris zastanawia się na jakim poziomie świadomości Robert żyje, skoro zawsze punkt 8:38 wchodził do kawiarni, to nie bazowałam tego na żadnych, prywatnych doświadczeniach. Po prostu miałam wyobrażenie, że jak w roztrzepanym życiu Chrisa nic nie było rozplanowane co do minuty, to Robert działał na niemalże komputerowym schemacie pojawiania się w dokładnie tym samym miejscu, przeprowadzając (przynajmniej w uszach Chrisa) dokładnie tą samą rozmowę telefoniczną o tej samej godzinie. Istnieją tacy ludzie, chociaż ja chyba jeszcze żadnego takiego nie spotkałam. Aż nie zamieszkałam na moim Anielskim Wzgórzu.

Codziennie, ale dosłownie codziennie, czy to w dzień roboczy czy w niedzielę, jeden z sąsiadów wraca do domu o 22:06. Wiem to dlatego, że na korytarzu są skrzypiące drzwi i każdego dnia punkt 22:06 ktoś przez nie przechodzi. Pierwsze dwa dni myślałam, że to zbieg okoliczności, ale po 2 tygodniach obserwacji jestem pewna, że jeden z mieszkańców budynku żyje na innym poziomie świadomości, żeby każdego dnia 22:06 przechodzić przez korytarz.

Codziennie się odgrażam, że zaczaję się przy drzwiach i rzucę okiem przez wizjer, ale przypominam sobie o tym postanowieniu punkt 22:06, jak siedzę w salonie, a sąsiad właśnie skrzypi drzwiami. Jutro sobie to gdzieś zapiszę i zobaczę kto jest taki punktualny.

Z innych tematów, mój koci kolega z przystanku nazywa się Harold. I linieje jak szalony, więc mam wiecznie zakłaczone ubrania. Prawie jak w domu.