wtorek, 13 grudnia 2011

Z cyklu - Absurdy życia uczelnianego

Czymże by było studiowanie na Politechnice bez pewnej dozy surrealizmu? Przykładowo taki angielski. Najpierw nie umieli znaleźć grupy na moim poziomie, potem postanowili zrobić mi egzamin z podręcznika, którego nie przerabiałam, a dziś zadzwonił do mnie anglista, 3 dni przed egzaminem, że jednak chyba egzamin będzie z mojego podręcznika z I roku, bo "on sobie zdał sprawę, że z tego nowego miałam przerobione tylko 2 działy". GENIUSZ!
Aż się chciało mu odpowiedzieć "No weź, nie żartuj!" ale się powstrzymałam. Może dlatego, że aktualnie umieram na śmiertelną chorobę zwaną Pracą Inżynierską i siły we mnie tyle co powietrza w dętce od roweru.

Jutro spotkanie z opiekunką projektu po mailu o treści "W pracy jest dużo do poprawienia". Czuję, że może nie być kolorowo...

czwartek, 24 listopada 2011

O tym jak bieda piszczała i co niektorych to gziło

Ja: (wyciskając ostatki musztardy) Uu... Koniec.
Natalia: Szkoda, że nie ma więcej.
Ja: Jak zarobię na korepetycjach, to pójdę kupić. Na razie bieda aż piszczy.
Natalia: Gzi mnie to.

Kurtyna

poniedziałek, 14 listopada 2011

Szau

Niech to zabrzmi jak pesymizm, użalanie się i czarnowidztwo ale kurde, ostatnio jak sobie coś zaplanuję co do minuty, to mam zagwarantowane, że wszechświat się skumuluje i mi uniemożliwi wypełnienie planu. A ja bardzo nie lubię jak coś nie idzie po mojej myśli. Może i na ogół moje życie wydaje się kontrolowanym chaosem, to bez planu ślepnę, głuchnę i wpadam w panikę. Bez planu nie ma życia no.

Zacznę od tego, że budzenie się o 6:15 to szczyt barbarzyństwa. Ale jak mus to mus, zwlokłam się z łóżka mając zaplanowane wrócić do domu dopiero o 20. W planie laboratoria, projekt, a potem wyprawa na korepetycje, gdzie zbijam kokosy pod postacią 30zł. Mniejsza z kokosami.
Z moich obliczeń miałam jakieś 2,5 godziny na projekt (czyli wystarczająco dużo, żeby zrobić połowę pomiarów) między końcem zajęć, a pociągiem do dzieciaka. Oczywiście moje obliczenia poszły się paść, gdy kobieta potrzymała nas na zajęciach tak długo, że zostało mi 55 minut do pociągu. W 55 minut to ja nawet nie zdążę rozłożyć sobie sprzętu do pomiarów, nie wspominając nawet o policzeniu chociażby 1200 komórek. Zatem pierwszy punkt programu został z żalem wykreślony, a ja poszłam dopaść coś do jedzenia i poczekać na pociąg.

Po skonsumowaniu absolutnie cudownego kebaba poszłam na dworzec i po kupieniu biletu pojawił się komunikat, że mój pociąg jest opóźniony pół godziny. Czyli mogę się pożegnać z grubą kasą za korepetycje, bo pociąg idealnie mi się zazębiał z autobusem. Pół godziny poślizgu to jak brutalny mord na moim idealnym, poukładanym w czasie planie dnia. Nie mając innego wyjścia wróciłam do domu i takim oto sposobem nie osiągnęłam tego dnia NIC produktywnego. Nie licząc oczywiście hibernacyjnej drzemki gdy się okazało, że w domu mam 16 stopni.

I kebaba. O tak. Jedyne co dziś osiągnęłam i co mi się dzisiaj udało, to właśnie ten kebab.

Z wyrzutów sumienia napiszę kolejną stronę wstępu. A jutro muszę odrobić zaległości laboratoryjne. Czyli zamiast budzić się o 10 obudzę się o 7. Mój projekt zabija ludzi i komórki.

sobota, 12 listopada 2011

Niech żyje społeczeństwo!

Emocjonujące życie. Masa ludzi je ma. Przykładowo niektórym za emocje starcza chodzenie na imprezy codziennie. Innym jazda rowerem górskim. Jeszcze są ludzie, którzy za emocjonujące uznają granie w szachy. Każdy na swój sposób ma życie emocjonujące. Albo je sobie urozmaica. Skacząc na bungee, jeżdżąc rajdowym samochodem lub chodząc na strzelnicę. Albo w moim przypadku wpadając pod samochody lub obrywając z pięści po twarzy. Lub oba na raz.

Zacznę od tego, że przechodząc dziś przez pasy prawie mnie rozjechał facet jadący jak wariat 100 przez miasto. I nie zatrzymując się przed torami tramwajowymi. Zatrzymał się praktycznie na mnie i uznał, że to oczywiście jest moja wina. Dlatego też mimo tego, że wcześniej tak bardzo mu się spieszyło postanowił wyskoczyć z auta i zapakować mi z pięści w twarz. Czyli wyglądało to mniej więcej tak, że szłam sobie na przystanek i kątem oka widziałam jak coś biegnie wprost na mnie. Zaznaczę, że była 13 w dzień, centrum miasta, masa ludzi i znajdowałam się 100 metrów od komisariatu policji.

Byłabym oberwała, gdyby nie reakcja stojącej nieopodal pary. Jak tak teraz o tym myślę to trochę żałuję, że byłam w takim szoku, że im nie podziękowałam i po prostu natychmiast dałam nogę do tramwaju. Bo gdyby nie oni to mogłabym zaliczyć dzisiaj drutowanie szczęki, biorąc pod uwagę rozmiar tego gościa.

Niech żyje społeczeństwo. Za to, że takie psychole chodzą po świecie i są gotowe zatłuc kobietę w biały dzień. I za to, że istnieją też ludzie, którzy na to nie pozwalają.

środa, 9 listopada 2011

Ślepoty głupoty

Popełzłam dzisiaj na kompleksowe badania lekarskie, bo ponoć czasem trzeba. W programie miałam same atrakcje. Przegłodzenie,wysysanie krwi i oślepienie. Brzmi prawie jak impreza na planie filmowym do kolejnej Piły. Ale jak mus to mus, poszłam na głodnego na to pobieranie krwi.

Pielęgniarka przemiła. Niestety była tak zajęta mówieniem o wszystkim wokół, że źle podłączyła do igły pojemnik i dzięki cudowi ciśnienia krwi mieliśmy mały pokaz jak Kill Billa. Ja oczywiście nie zauważyłam, bo właśnie starałam się zinterpretować podpisy na segregatorach. Dopiero słaby pisk pielęgniarki i "Och przepraszam, trochę mi się ulało" uświadomiły mnie, że zamiast do fiolki krew wybrała wolność na moją rękę. Uroczo.

Ale to nic w porównaniu do okulisty, gdzie potraktowano mnie atropiną i gdyby nie pomoc Mamutka obijałabym się żałośnie o ściany nie widząc NIC. Zostałam nakarmiona i odstawiona bezpiecznie do domu, gdzie jak kompletny idiota postanowiłam na ślepego ugotować obiad dla Natalii. Ugotowałam i byłam z siebie szalenie dumna. Do czasu.
Jak się okazało moja okresowa ślepota przyczyniła się bezpośrednio do spalenia owego obiadu. Byłam całkowicie pewna, że wyłączyłam ogień pod garnkiem. Bo kurde nie widziałam na piecyku, żeby coś się tam paliło. No i po godzinie się okazało, że jednak się paliło. Obiad umarł śmiercią męczeńską, a ja się czuję jak totalny imbecyl. Pierwszy raz w życiu coś spaliłam. Z tego prosty wniosek na dziś - jeśli po kroplach do oczu wyglądasz jak ćpun i masz światłowstręt, to lepiej zamów chińszczyznę. Aż dziw, że nie poobcinałam sobie palców krojąc.

środa, 2 listopada 2011

poniedziałek, 31 października 2011

Weekendowe Skarpetki

Przyznaję się. W kwestii ubrań jestem w stanie odróżnić tylko pewne części mojej garderoby. Całkiem nieźle orientuję się w sweterkach, koszulach, marynarkach, t-shirtach i okryciach wierzchnich. Ale już czasem nie jestem w stanie rozpoznać spodni, a o skarpetkach nawet nie będę wspominać. Dlatego też czasem zdarzało mi się (oczywiście kompletnie nieświadomie) założyć skarpetki siostry albo przykładowo Natalii. Olga od tego czasu ma obsesję na punkcie przekopywania mojej szafy, czy nie podwędziłam jej jakichś ubrań. Nawet jeśli, to nie robię tego celowo. Po prostu moja pamięć które skarpetki są moje jest dość słaba i Natalia może to potwierdzić.

Mój problem ze skarpetkami jest taki, że zastanawiająco szybko mi się dziurawią. Nie mam pojęcia czemu jedna po drugiej mają tak nieprzyzwoicie wielkie dziury, że trzeba się ich pozbyć. To kończy się noszeniem różnych skarpetek (bo utratę partnera zastępuję inną, owdowiałą skarpetką) lub właśnie noszeniem takich, które akurat były pod ręką. Nie jest to zaszczytne działanie, ale w stopy mi zimno. I jak któregoś dnia miałam na sobie jakieś zwykłe, szare skarpetki Natalia się święcie oburzyła i wyraziła to wzburzenie okrzykiem "Moje weekendowe skarpetki!".

Jak się okazało, Natalia posiada coś takiego co zwie się właśnie "weekendowe skarpetki". To nic innego, jak para skarpetek, które nosi TYLKO i WYŁĄCZNIE w weekend. Jak sama nazwa wskazuje ma dwie pary takich skarpetek, żeby jedne były na sobotę, a jedne na niedzielę. I muszę przyznać, że co weekend widzę weekendowe skarpetki. Po prostu ta zasada jest święta. Natalia tłumaczy to, że gdy zakłada weekendowe skarpetki to wie, że ma wolne. Ma to jakiś sens.

piątek, 28 października 2011

Darwinistyczne szczęście tęczowej strony mocy

Właściwie to powinien być kolejny odcinek Fox vs Świat, ale zrobię dziś wyjątek. Bo problem jest szerszy i jak kiedyś pozbieram wszystkie informacje do kupy to wtedy napiszę pełnoprawną notkę. Dziś skupię się na jednym, jakże uroczym przypadku.

Wracam dziś do domu z uczelni, kulam obiad i włączam komputer. A tu wyskakuje mi wiadomość prywatna na facebooku od mojego "ulubionego" kolegi homofoba z tekstem-tasiemcem o "najnowszych badaniach psychologicznych", w których wykazano, że homoseksualizm za się leczyć. Ba! Wskazane jest leczenie go, choćby przymusowo. Bo 23% badanych się wyleczyło całkowicie, 30% badanych na 6 lat zaprzestało praktyk homoseksualnych, a 20% się nie wyleczyło. Chwila chwila, zatrzymajmy się na chwilę i rozważmy te dane pod kątem matematycznym.
23+30+20=73%
Albo coś jest nie tak, albo zniknęło 27% pacjentów. Ewentualnie to te pedały się dyskretnie ulotniły zakłamując wyniki. Tak, to wszystko wina pedałów i masonów.
I oczywiście cyklistów.

Już po samych danych widać, że to musi być bardzo naukowa i profesjonalna gazeta. W erze internetu nietrudno jest namierzyć jakąś publikację, więc już minutę później miałam widok na autorów badań i ludzi, który mieli na tyle jaj żeby opublikować takie pierdoły w swoim piśmie. No tak, dwa oszołomy, których życie kręci się wokół tego jakie to geje są straszne dorwały się do gazety pseudonaukowej i mamy sensację. Ktoś faktycznie opublikował coś takiego, podpisał się pod tym i rozprowadził po świecie, co z największą chęcią łyknęły polskie media religijne. Czyli wszystkie "Goście Niedzielne", "Frondy", "Kocham Prezesa, pedały do gazu" od razu opublikowały notatkę na temat leczenia homoseksualistów. A potem ja dostaję wiadomości od jakiegoś psychopaty, że jest dla mnie nadzieja i cytuję "Trzyma kciuki też za mnie".

Nie będę się tu afiszować gdzie mu chciałam poradzić, żeby te kciuki sobie wsadził.

Ale to nie koniec. Dowiedziałam się również, że on jako ten "normalny, czytaj heteroseksualny" w towarzystwie wie co to prawdziwa radość związku i jest (cytuję) "darwinistycznie szczęśliwy" z możliwości posiadania swoich własnych dzieci. Nie, żebym ja była jakaś wredna czy coś, ale chyba darwinistycznie powinien sobie te dzieci podarować, bo inteligencja niestety jest dziedziczna. A oszołomów i kretynów mamy pod dostatkiem, więc niech lepiej się przysłuży ludzkości i pójdzie kopać rowy. A nie mi będzie tu chciał posyłać te tragiczne geny dalej.

Nie pojmuję krucjaty tego człowieka przeciwko homoseksualistom. On dziennie produkuje TONY tekstów w tym temacie, wygrzebuje najbardziej absurdalne artykuły ludzi, którzy powinni przestać myśleć, że badania prenatalne są zamachem na płód i wali pokłony Korwinowi-Mikke. Zdjęcie Prezesa to chyba ma nad łóżkiem jak święty obrazek powieszone. Odnoszę smutne wrażenie, że kolega z braku hobby postanowił szczekać jak ten Burek za płotem z nadzieją, że może ktoś go zauważy. Poleciłabym mu skakanie na bungee bez bungee. Na pewno filmik zrobiłby karierę na youtube.

Następnym razem pewnie dostanę wiadomość, że zgodnie z "najnowszymi badaniami" wcale nie jestem człowiekiem, ale Jezus mnie kocha i mam go do cholery też kochać idąc się leczyć. Jasneeee...
Jak to powiedziała kiedyś moja znajoma. Boże ty widzisz i nie grzmisz. Albo grzmisz, ale nie trafiasz.

piątek, 21 października 2011

Fox vs Świat - odcinek 5

A to wszystko dlatego, że dzisiaj starałam się zwalczyć technologię. Technologia najpierw prawie zwalczyła mnie, ale koniec końców wyszłam obronną ręką. Żeby nie przedłużać, dziś kolejny odcinek:

Fox vs Świat!
Odcinek 5 - Jak zostałam wyzwana na pojedynek przez Jabłko

Produkty Apple w moim posiadaniu to iPod z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli kabelkiem usb oraz ściągniętym do tego iTunes. No dobra, mam jeszcze magiczną ładowarkę do prądu, ale ją nabyłam przypadkiem. A tak konkretnie to znalazłam ją w starym mieszkaniu nie wiadomo skąd i jak. Ale jest i działa, co oszczędza mi podłączania iPoda do komputera. Ale o tym za moment.

Moje zrozumienie sprzętów Apple jest ograniczone. Korzystania z iPoda uczyła mnie siostra, a do dziś każdy kontakt z nim, który zakłada ładowanie, zgrywanie muzyki, czy robienie porządku w plikach mnie stresuje. Bo czy załapie, że się podłączył? Czy się nie zatnie? Czy  przypadkiem nie pokasuje mi się cała muzyka? A może zgra się nieposortowana i (o zgrozo!) bez okładek? DRAMAT. Jak miałam moje zasłużone mp3 o wdzięcznym imieniu Brian nie było takich problemów. Interface nagrywania i wrzucania do pamięci muzyki obsłużyłaby nawet małpa. A iTunes? iTunes chce się ciągle aktualizować, zanim załapie tego iPoda jestem w stanie iść po herbatę i w ogóle działa jakby było napędzane przez muły. Po odkryciu ładowarki przestałam ładować sprzęt przez komputer. Bo jeszcze kiedyś bez odłączania w iTunes wyciągnę iPoda z usb i cała moja muzyka zniknie jak sen złoty. A to by było złe.

No ale lubię mojego iPoda, bo jest zielony, ma dużą pojemność i dobrze gra. Ale gdybym miała się użerać z całym systemem operacyjnym działającym jak iTunes, to oszalałabym. Dzisiaj poszłam do biblioteki po jakąś literaturę do projektu. I z wszystkich komputerów z systemem Windows jaki jedyny był wolny? Tak tak, Apple.

No ale nie miałam wyboru. Zasiadłam przed białym pudełkiem i pierwszy problem - jak to odpalić? Bibliotekarka mnie uratowała. Zatem dalej. Gdzie tu się zapisują pliki? Bibliotekarka wskazała. Jak już włączyłam internet to miałam chwilę grozy zastanawiając się gdzie się podziewa krzyżyk zamykania stron, albo chociaż ich minimalizowanie. Szukałam wszędzie, ale po lewej stronie się tego nie spodziewałam. To bierzemy się za szukanie tych artykułów.

(dwie godziny później)

Odkryłam wystarczająco dużo literatury, że mogłam z czystym sumieniem wszystkie skompresować i sobie wysłać na maila. Problem pierwszy: jak tu się zaznacza, bo machanie myszką nie daje rady. Nauczona doświadczeniami z iTunes naciskam knefelek. DZIAŁA! No dobra, to zaznaczamy całość. Klikamy prawym przyciskiem i ... nic. Nie ma funkcji kompresowania. Czy moje problemy kiedyś się skończą?
Dziki pomysł wpadł mi do głowy, a może by tak te pliki z "Pobranych" wrzucić na pulpit? Wrzucam i nagle da się je skompresować! Po drodze zrobiłam jakieś miliard kopii, ale kit z tym, liczy się efekt. Zachwycona posłałam sobie co miałam posłać i chcę pokasować te tysiące powtórzonych plików o TNT. Kasuję pierwszy i nagle znikają WSZYSTKIE kopie, nie pozostawiając po sobie nic. No tak zapomniałam, że jak w iTunes coś się kasuje to znika to z wszystkiego co system Apple znajdzie na drodze. Jeśli na moje nieszczęście podłączony jest iPod to z niego też wywali. Po cholerę taka funkcja totalnego zniszczenia? Czy komuś się to kiedykolwiek przydało? Ja mam w zwyczaju robić parę kopii każdego ważnego pliku i potem je kasuję. W systemie Apple mogłabym albo nie mieć nic zapisanego, albo hodować po 5 kopii jednego tekstu. PO CO?

Nie ogarniam niestety tych Jabłek i chyba nie ogarnę. To oczywiście pewnie jest dowodem na moje zapóźnienie, ale co tam. Jakoś nie potrafię się przyzwyczaić do krzyżyka po lewej stronie. Lewa strona to zupełnie inny świat, którego jeszcze nie poznałam.
No, ale wszystko w swoim czasie.

wtorek, 18 października 2011

Jak pizza zmienia światopogląd

Postanowiłam dzisiaj, że oprotestuję gotowanie obiadu i zaciągnę Natalię na pizzę. Pizza jest (nie)zdrowa, smaczna jak cholera i przy okazji chodziła wokół mnie już od jakiegoś czasu. Więc czemu nie, skoro od kiedy się przeprowadziłyśmy mamy dosłownie pod domem centrum handlowe z pokusami biżuteryjno-ciuchowo-kulinarnymi. Zatem poszłyśmy.
Moje doświadczenie z pizzami dużymi jest takie, że wcale nie są duże. Małej nawet nie brałyśmy pod uwagę, więc ja lekką ręką rzuciłam "Dużą pizzę prosimy" i zajęłyśmy miejsca siedzące. Gdy wreszcie owa pizza przybyła, to nas lekko zatkało. Bo byłam w GRUBYM błędzie zakładając, że "duża" pizza w rzeczywistości ledwo nas nakarmi. Ten potwór był wielkości koła do roweru i nie było siły, żebyśmy dały temu radę. Natalia ledwo uszczknęła, a ja wchłonęłam całkiem spory kawał. Przez co ludzie gapili się na nas nieco dziwacznie.
I tu docieram do meritum tej notki. Czemu ludzie się gapią jak pożeram dinozaurze ilości jedzenia?

Gdybym była facetem nikt by nawet nie mrugnął na widok mnie wsysającej pizzę większą od stołu. W ogóle gdybym była facetem mogłabym o wiele więcej rzeczy robić bezkarnie.
Nie posprzątane - jestem facetem, mam to gdzieś.
Coś nie zrobione - jestem facetem, mam to gdzieś.
Słabe wyniki w nauce - jestem facetem, mam to gdzieś. Pójdę kopać doły.
Ktoś mnie wkurzył, więc mu walę w pysk bez konsekwencji - jestem facetem, mam prawo komuś złamać nos a afekcie.
Kompletnie nie pojmuję co Natalia ma na myśli - jestem facetem, nie ogarniam tych emocji.
Nawalam się jak stodoła i zachowuję jak zwierze (lub nawalam się jak zwierze i zachowuję jak stodoła) - jestem facetem, o imidż nie dbam.
Robię z siebie kompletnego debila publicznie - jestem facetem, koledzy będą zachwyceni.
Przeklnę siarczyście - jestem facetem, faceci klną.

I tak dalej i tak dalej. Nie żebym miała jakąś chorą potrzebę zmiany płci, jednak ciężko się nie zgodzić, że pod paroma względami mają panowie łatwiej. Bo będąc dziewczyną...
Nie posprzątane - dziewczyno, jak ty o siebie dbasz?!
Coś nie zrobione - dziewczyno, gdzie twoja mobilizacja do pracy?!
Słabe wyniki w nauce - dziewczyno, skończysz na kasie w Tesco!
Ktoś mnie wkurzył, więc walę mu w pysk - dziewczyno, skąd w tobie tyle agresji?!
Kompletnie nie pojmuję co Natalia ma na myśli - dziewczyno, gdzie ty masz serce?!
Nawalam się jak stodoła i zachowuję jak zwierze (lub nawalam się jak zwierze i zachowuję jak stodoła) - dziewczyno, gdzie ty masz godność?!
Robię z siebie kompletnego debila publicznie - dziewczyno, koleżanki pożrą cię żywcem i będą cię dręczyć nawet po twojej śmierci!
Przeklnę siarczyście - dziewczyno, gdzie twoje maniery?!

Bez paniki. Ta notka jest pisana całkowicie dla jaj. Ja jestem super jaka jestem i nie pragnę mieć dodatkowych organów. Mogę przykładowo podniecać się kilotonami kolczyków, nosić najbardziej hipsterski szalik w tej galaktyce i okazjonalnie mieć wahania nastroju, bo w końcu kobietą jestem.
I to jest piękne.

czwartek, 13 października 2011

Jestem mechanikiem formuły 1

Jak to dzisiaj powiedziałam Mamutkowi, albo moje życie ostatnimi czasy stało się zastraszająco mało emocjonujące, albo mam już dawno za sobą czasy emocjonalnego ekshibicjonizmu i przez to nie tłukę notki za notką. Zakładam, że obie opcje są równie prawdopodobne.

Bo też o czym pisać ciągle? U mnie czas dzieli się na myślenie o projekcie, stresowanie się projektem, robienie projektu, pisanie Blindside Syndrome i okazjonalne spanie.  Na uczelni bywam od święta, a jak już jestem to mogę pogadać ewentualnie z komórkami pod mikroskopem. Zaczynam powoli wracać do jaskini, bo kontakt ze światem ludzi mam minimalny. Nie licząc życia pod jednym dachem z Natalią i spotkań z Mamą.

A właśnie dziś się z Mamutkiem widziałam na kawce. Wizyta ta była niczym innym jak sprytnym planem zwabienia mnie do siebie, a następnie porwania. Skusiła mnie wizja posiedzenia trochę z Mamą oraz jajek. W gratisie była moja karta płatnicza, bo moja już się przeterminowała i czekałam aż bank mi przyśle nową jak na zbawienie. Przysłali. Tęczową. Słowem wyjaśnienia moja poprzednia była cała czarna. Nawet mój bank wie jak bardzo się od czasów zakładania konta zmieniłam.
Ale wracając do porwania, to napojona kawą i nakarmiona ciastkiem zostałam nagle wrzucona do samochodu i zawieziona do lekarza, żeby się osobiście umówić na wizytę. A Natalia wczoraj coś smęciła, że mam iść na przegląd. Mówię, spisek.
Na szczęście porwanie było czysto przyjacielskie i po umówieniu się Maman odwiozła mnie pod dom. Po drodze odkryłyśmy, że auto się zagrzewa. Zatem ja, jako pierwszy mechanik samochodowy w rodzinie (ha ha ha...) najpierw spędziłam 15 minut w poszukiwaniu wajchy do otwierania maski, a potem cała uwaliłam się tajemniczą, czarną substancją w poszukiwaniu wlewu na płyn chłodniczy. Znalazłyśmy z Mamą i okazało się,  że płyn chłodniczy pozostał jedynie pięknym wspomnieniem, co też tłumaczyło zagrzanie silnika jak patelni na sadzone. Dumna i blada zatrzasnęłam klapę, głosem fachowca oznajmiając usterkę i czując się niemal jak technik Hamiltona podczas wyścigu o Grand Prix. Wymiatam.

sobota, 8 października 2011

Oh oh oh... Caught in a bad project

Poczłapałam do opiekunki laboratorium wczoraj z moimi wynikami. Oczy mi krwawiły (o dziwo jednak już sobie kwasu do oka nie władowałam), kręgosłup pękł w co najmniej dwóch miejscach, a od rękawiczek miałam odparzenia na rękach. Ale mimo zmęczenia i ogólnego zużycia byłam z moich wyników tak dumna jakby były co najmniej moim dzieckiem, które wróciło do domu ze świadectwem z paskiem. Rzuciłam laptopem o biurko, pokazując moje epickie tabelki wraz z absolutnie pięknymi wykresami i czekałam na wyrok. Bo już miałam za sobą 4 pomiary, z czego pierwszy spaliłam w kwasie, drugi zeżarły pierwotniaki, trzeci był jakiś lewy, a czwarty nareszcie wyszedł.
Opiekunka popatrzyła ze zrozumieniem, pokiwała głową i oznajmiła, że jest pięknie. I że kurde, jest na tyle pięknie, że walniemy sobie z tego PRAWDZIWĄ, REGULARNĄ PUBLIKACJĘ. PO ANGIELSKU. Czyli absolutny, dziki szpan. Zanim jednak zakwiczałam z radości zdołała mnie na nowo dobić.
Super, wyniki na TNT mamy i z nich piszemy artykuł. Ale to nie koniec poświęcenia moich oczu, kręgosłupa i rąk. Jeszcze wypadałoby zrobić pomiary na dwóch innych substancjach i jeszcze jeden na mieszaninie wszystkich trzech zanieczyszczeń. Czyli 21 stężeń po 5 powtórzeń. Razy 1000. Wychodzi 105000 komórek.

Mój projekt się nigdy nie skończy. Albo skończy się. Tyle że długo po mojej śmierci.

wtorek, 4 października 2011

Otaczają mnie promocje

Mądrość wyciągnięta z mieszkania bez Mamusi i Tatusia. Jedzonko samo się w lodówce nie pojawia. Też samo się nie zamienia w formę zjadliwą. Nikt nie budzi jak zaśpisz, nie sprząta po tobie brudnych skarpetek. I internet też nie pojawia się znikąd, tylko trzeba go sobie załatwić. Nie w wiaderku. Trza znaleźć kogoś, kto go oferuje i zamówić. Tu zaczyna się zabawa.

Wraz z Natalią całkiem szybko udało się nam namierzyć ofertę internetu wraz z telewizją (burżuje) żeby nas było stać, ale też żeby cały sprzęt nie był napędzany na stadko chomików syryjskich. Wszystko pięknie, jednak dostałyśmy "w promocji" i "na okres 30 dni" jakiś tam pakiet i jakiś tam pakiet. Które oczywiście sprzecznie z wszelką logiką po okresie 30 dni nie wygasały, tylko zaczynały żreć niebotyczną kasę. Zatem żeby uniknąć płacenia za specjalistyczny program o hodowli małż postanowiłam... zadzwonić na infolinię.
Każdy, kto kiedykolwiek chciał coś załatwić sprawę przykładowo w Telekomunikacji Polskiej wie, że dzwonienie równa się ze spędzeniem całego dnia pijąc melisę i słuchając idiotycznej muzyczki w oczekiwaniu na połączenie. Ale UPC weszło na nowe lądy sprawiając, że dzwonienie do nich to przeżycie tylko dla odważnych.

Dzwonię, a tam zamiast tradycyjnego "Wybierz numer" mam panią maszynę informującą mnie o promocjach. Podziękuję pani, dawaj ten numer. No i mam do wyboru "Zamawianie usług oraz informacje o promocjach" i "Inne". Zamawiać nie chcę, chce odmówić, więc wybieram "Inne". Zamiast istoty żywej otrzymuję informację, że mam podać numer abonenta. No dobra, podaję. Jakież było moje zdumienie, gdy zamiast cholernego konsultanta trafiłam na informacje na temat promocji telefonu. ILE RAZY MAM SŁUCHAĆ O PROMOCJACH?!
Rozłączyłam się i postanowiłam ich podejść fortelem. Dzwonię, tam zaś informacja o promocjach i potem znów "Zamawianie usług oraz informacje o promocjach wybierz 1, inne wybierz 2". Ja się nie daję, wybieram 1 i o dziwo zamiast kolejnych informacji o promocjach dopadam faktycznego konsultanta. Nie przejmując się, że to infolinia do zamawiania odmawiam i NARESZCIE mam spokój. Pan po drodze wspomniał coś o promocjach, ale dla własnej równowagi psychicznej udawałam, że go nie słyszę.

I jak tu załatwić cokolwiek szybko, skoro i ludzie i maszyny chcą człowiekowi wcisnąć każdy kit? Następnym razem napiszę do nich maila.

piątek, 30 września 2011

Sleep is for the weak

Ostatnie dwa tygodnie spędziłam budząc się o chorej godzinie 6:30 i lecąc na uczelnię. Bo czekały na mnie komórki, indeksy, zaliczenie praktyk i pół tony innych rzeczy. W związku tym popołudniami byłam już jak kompletne zwłoki i marzyłam tylko o jednym - wyspaniu się z rana.

Dlatego też postanowiłam zrobić sobie piątek dniem wolnym od wstawania i zaraz po oddelegowaniu Natalii o 7:00 do pracy wskoczyłam pod kołdrę. I pospałam pół godziny, bo o 7:30 sąsiedzi postanowili zrobić rewolucję ciorając meble po domu i wbijając mi gwoździe do mózgu. Poduszka na głowie nic nie dała i męczyłam się do 9:30. I gdy wreszcie zapadła cisza mogłam wreszcie w spokoju zasnąć. A tu DZYŃ DZYŃ, dzwonek do drzwi. Na krawędzi wytrzymałości poczłapałam do przedpokoju, a w progu stoi jakiś obcy pan i radośnie mi oznajmia, że ma dla mnie pralkę.
Przepraszam bardzo, co?
Oczywiście, miał przyjechać pan z pralką. Ale o 17, nie 10 rano. Poinformowałam o tym pana, ale nie wydał się jakoś szczególnie przejęty. Tylko zapytał czy mam kogoś, kto ją wniesie na trzecie piętro.
Przepraszam bardzo, co?
Jest 10 rano, ja znowu się nie wyspałam, nie jadłam śniadania, mam na sobie szlafrok i pidżamę, a ten mi mówi czy nie mam na stanie jakichś dwóch niewolników, którzy by wnieśli pralkę. Nie, nie mam. Proponuje mi sąsiadów, a ja mam ochotę zaproponować mu przyjechać o umówionej godzinie. Zamiast tego dzwonię w panice do ojca Natalii, że aaa pralka! aaa ja chcę kiedyś pospać!. Na szczęście przyjechał, wtaszczył ją na górę i oznajmił, że podłączy ją jutro. O 8 rano. Żegnaj śnie...

wtorek, 27 września 2011

Fox vs Świat - odcinek 4

A to wszystko dlatego, że obudziłam się o 6:30, rano jest zimno, do Gliwic jest daleko, a Politechnika Śląska pożera ludzi, nerwy i przede wszystkim czas. Zatem już po powrocie czas na:

Fox vs Świat!
Odcinek 4 - O indeksach, istotach mitycznych i sztucznej inteligencji

Chyba każdy student uczelni polskiej się ze mną zgodzi, że sesja sesją, prawdziwa jazda zaczyna się jak się ma już wszystko zaliczone. Egzaminy i kolokwia mają swoje ustalone terminy i kto się nauczy ten zda, kto się nie nauczy ten nie zda. Żadna filozofia i wszystko zależy od tego jak delikwent podejdzie do sprawy zaliczenia. A z wpisami to już mamy loterię.

Niby istnieje taka osoba jak starosta grupy, ale jak ze wszystkim lepiej jest mieć do niego ograniczone zaufanie. Oczywiście, większość wpisów załatwi i nie będziemy musieli biegać jak kot z pęcherzem po uczelni, jednak zawsze pozostaje ta niepewność, czy aby na pewno nasz indeks zostanie wypełniony, a nie pożarty przez dziurę czasoprzestrzenną. Dlatego też ja przykładowo raz na jakiś czas zadaję trudne pytanie "Jak tam indeksy i co w nich jest wpisane?". To oczywiście nie to samo co dorwanie swojej własności i namacalne sprawdzenie, czy przypadkiem Biologia Molekularna nie jest wpisana za Biomonitoring, albo czy W OGÓLE jest wpisana. Prowadzący niestety mają tendencję do zapominania wpisać oceny jednej osobie na 20 i wtedy może być problem. Zwłaszcza, jak ten 1 na 20 zda sobie z tego sprawę w dzień terminu oddania indeksu.

Za to my jesteśmy uczelnia przyszłościowa. Zamiast kart zaliczeniowych mamy system komputerowy. Co oczywiście brzmi światowo, ale ze światowości ma tyle co pani Halinka z dziekanatu. Ponieważ zamiast biegać z indeksem i kartą, którą można było zgubić biega się z samym indeksem i błaga prowadzącego na kolanach, żeby wpisał ocenę do systemu. A że na Politechnice prowadzący pamiętają wynalezienie koła, obsługa komputera nie wchodzi w ich zakres obowiązków i wtedy zaczyna się zabawa. Do indeksu wpiszą, student odetchnął z ulgą, że to już koniec pogoni, a pod koniec października dostaje pismo, że wyleciał ze studiów. Że jak? Że co? Że kiedy? Przecież mam wszystkie wpisy! A właśnie, że nie. Wpisy masz na papierku, puchu marny, w systemie ich nie wpisano, więc idź sobie.
Nasz system jest genialny. Nikt nie wie jak się nim steruje i kto nim steruje. System po prostu JEST i w przeciągu niespełna roku wyhodował sobie sztuczną inteligencję na miarę Skynetu. Przez co krew niewinnych studentów przelewana jest wiadrami, bo system nie czuje bólu przedłużania kart. Po prostu się zamyka w danym dniu i wywala z uczelni wszystko co żywe i półżywe bez wpisu. My uczelnia techniczna, ale jakoś ani sztab komputerowców, ani prodziekan, dziekan, ani nawet rektor nie wiedzą jak przedłużyć karty w systemie. Więc jeśli ma się egzamin u profesora, który wszystkie zęby stracił w latach siedemdziesiątych, to może być niewesoło.

Ale co ja mówię o wpisywaniu ocen. Najpierw w ogóle trzeba dorwać tego, co to zaliczenie może wpisać. A to już zupełnie inna bajka, z podkreśleniem na słowo "bajka". Upolowanie prowadzącego równa się z wyruszeniem na poszukiwanie Świętego Graala służącego za kieliszek do wina Ostatniego Jednorożca, który swoje garden party urządza na łące kwitnących kwiatów paproci. Innymi słowy trzeba niczym Van Helsing uzbroić się w wodę święconą, namiot, wałówkę, osinowy kołek i przede wszystkim cierpliwość. Ustalone godziny konsultacji są tylko i wyłącznie umowne. Więc trzeba zaczaić się na prowadzącego w autobusie/parku/knajpie/kiblu, bo inaczej się nie da. O ile oczywiście będziemy wiedzieć gdzie nasz cel przebywa. Przebicie się przez cerbera zwanego sekretarką może poważnie nadwątlić nasze siły. Ale jeśli się nam uda to już tylko siedzieć cicho w krzakach z indeksem w zębach i siecią w dłoniach, żeby dostać upragniony wpis.
Ale prowadzący wiedzą co się święci. I gdy tylko po sesji zostaje otwarty sezon polowania na profesora wyjeżdżają do Mozambiku, na Alaskę, na Księżyc i wracają oczywiście po terminie zdawania indeksów. Tak czy inaczej, student ma przewalone.

Jeszcze można się chwytać zasięgnięcia informacji w dziekanacie. Ale z doświadczenia wiem, że to się mija z celem. Dziś przykładowo byłam uczestnikiem niesamowitej sytuacji. Występują ja, Anna, Patrycja i pani w dziekanacie. A rzecz się ma o oddawaniu sprawozdania z praktyk, potwierdzenia odbycia i umowy.

Ja: (oddaję owe trzy artefakty)
Pani w dziekanacie: Ale sprawozdania nie trzeba.
Ja: (zabieram sprawozdanie i wycofuję się)
Patrycja: (oddaje owe trzy artefakty)
Pani w dziekanacie: Ale sprawozdanie musi pani poprawić i oddać.
Patrycja: (zabiera sprawozdanie i wycofuje się patrząc na mnie dziwnie)
Anna: (oddaje owe trzy artefakty)
Pani w dziekanacie: Sprawozdania nie trzeba. A gdzie pani ma program praktyk?

Zbaraniałyśmy. Po chwilowej konsultacji postanowiłyśmy wyjść, przegrupować się i spróbować jeszcze raz.

Ja: Czy trzeba donosić sprawozdanie z praktyk?
Pani 1 w dziekanacie: Nie, nie trzeba.
Ja: (wychodzę)
Patrycja: Czy trzeba donosić sprawozdanie z praktyk?
Pani 2 w dziekanacie: Tak, trzeba.

Tym bardziej zbaraniałyśmy i już właściwie nie wiemy co mamy z tymi sprawozdaniami zrobić. I właśnie tak wygląda organizacja na uczelni.

czwartek, 22 września 2011

Produktywny dzień jest produktywny

Z racji tego, że moje zatoki złożyły mi wymówienie postanowiłam odwołać w tym tygodniu korepetycje i pochorować na całość, a nie tylko połowicznie. Przy okazji tłuczenie się autobusem do Katowic przez pół dnia po to, żeby dostać marne 20zł mnie nie urządza, więc ogłosiłam protest. Zabrzmię jak materialistyczny potwór, ale o wiele bardziej lubię jeździć do dzieciarni z Chorzowa w soboty, kiedy to 60zł mi wpada do kieszeni za tłumaczenie co to atom. Powinnam w ogóle zaproponować dwie lekcje tygodniowo, bo nadrobienie CAŁEJ I klasy gimnazjum z chemii to orka na ugorze zwłaszcza, że dzieci nie chcą nawet pojąć jaka jest reakcja na otrzymywanie wody.

Skoro zrobiłam sobie wychodne od dzieci powinnam zająć się takimi drobiazgami jak układanie stosów ubrań w szafie, ogarnięcie jakoś całej przeprowadzki, posprzątanie domu może... Ale nie. Postanowiłam dziś spędzić cały dzień przeglądając stronę z kolczykami w kształcie ciasteczek, kanapek i torcików. I kurde, nie żałuję.
(Tylko mam już listę 18 par za które dałabym się pokroić, więc to już może sprawić pewien problem)

niedziela, 18 września 2011

Umrę na tą ziemską zarazę

Spójrzmy prawdzie w oczy. Nawet najtwardszy kawał ludzia zwali z nóg zwykły, niegroźny katar. Walczyłam długo, walczyłam dzielnie, walczyłam do ostatku sił. Ale niestety dziś poległam sromotnie, zasilając grono tych, którzy kiedyś mieli dwie dziurki w nosie, a teraz nie mają ani jednej.

Natalia tydzień temu przywlokła z pracy jakieś paskudztwo zielone, które pożarło jej gardło i nos. Lekarz ucieszył się na jej widok niezmiernie, zapakował w nią tabletki przeciwgorączkowe, witaminy, psikadło do nosa i pastylki do ssania o uroczej nazwie Propolki. Tydzień kuracji minął, a ja zdrowa jak koń ładowałam w Natalię leki wraz hektolitry herbaty myśląc, że mnie tam byle nosorożec nie wykończy. Niedoczekanie...

Dziś obudziłam się bez nosa, za to po odjechanym śnie w którym jako nordyckie bóstwo Loki byłam wygnana z Asgardu i pierwsze co osiągnęłam w świecie ludzi, to właśnie katar. Nomen omen, z katarem się obudziłam i cytując histeryczną siebie ze snu "umieram na tą ziemską zarazę". Odnoszę wrażenie, że ktoś mi wepchnął watę do nosa aż po mózg, przez co nie słyszę, nie oddycham i przede wszystkim nie myślę. Jedyne czego pragnę, to leżeć jak ameba na łóżku i pozostać w tym błogim stanie, aż ktoś mi przepychaczem do kibla nie odetka zatok. Ale oczywiście zamiast godnej śmierci muszę zapylać jutro na uczelnię, bo w końcu nasionka bobu się same nie posieją. Niech będzie przeklęty bób na wieki! Myślę, że jak już doczołgam się do promotora z finalną wersją mojej pracy inżynierskiej w zębach znienawidzę bób tak mocno, że nigdy więcej nie wezmę go do ust. Ale z drugiej strony biorąc pod uwagę mogą głęboką miłość do wszystkiego, co można przeżuwać wątpię w tą teorię. Niech będzie przeklęta potrzeba jedzenia CAŁY CZAS.

Tak czy inaczej, jestem zwłokiem. Taka była harda, a teraz Natalia cudownie ozdrowiona hasa tu wokół, podczas gdy mnie dopiero czeka wycieczka do krain katarowej szczęśliwości. Drżę z podniety...

środa, 14 września 2011

Wymiatam kosmos

Bądźmy szczerzy, ociekam lepkim, tęczowym zajebizmem. Zobaczyłam dzisiaj finalny plakat mojego projektu, który pojechał na konferencję (międzynarodową!) i oniemiałam z zachwytu. Jest duży, zielony i profesjonalny. I jest na nim moje nazwisko. DWA RAZY! Raz na górze, wpisana jestem jako jeden z autorów, a drugi raz jako ten, co natłukł te nieprzyzwoite ilości zdjęć komórek. Oczywiście wybrane zostały te najbardziej spektakularne. Normalnie szał ciał i moje ego nie mieści się w tym mieście.

Opiekunka laboratorium jest genialna i spędziłyśmy miłe pół godziny jak kompletne nerdy podniecając się tym, że na tym zdjęciu komórka ma dwa mikrojądra, a na tym zaś mutacja skleiła jądra ze sobą. Ekscytacja! Aż żal, że nie mogłam wybiec z tym plakatem jak peleryną i obwieścić całemu światu, że MOJE wyniki pomiarów, MOJE metody badań i MOJE zdjęcia pojechały sobie na konferencję, żeby obcy ludzie je oglądali. Jee!

Dobra, opanujmy się. Bo oślepnę od nadmiaru własnego epickiego blasku. Trza dupę zebrać, zrobić kolejny pomiar i potem tylko ze ślicznymi oczkami do promotora, że może jaka publikacja? Och, byłoby pięknie...

poniedziałek, 12 września 2011

Fox vs Świat - odcinek 3

Nocną porą podczas pisania fluffów naszło mnie coś straszliwego. A krążyło nade mną od czasów niepamiętnych i chyba tylko czekało na ukształtowanie się w głowie. Zatem popółnocnie, dziś w temacie trendi dżezi kul i fresz zapraszamy na kolejny odcinek:

Fox vs Świat!
Odcinek 3 - Bursztyny, pytony i alternatywa

Hipsterstwo. Plaga tego świata. Skąd się to wzięło i jakim w ogóle cudem przeżyło, to ja nie mam pojęcia. Wiem tylko jedno - jest wybitnie wkurzające. Pleni się na ulicach gorzej niż grypa jesienią, przez co nawet wyjście do spożywczaka w Bytomiu kończy się spotkaniem po drodze co najmniej czterech przedstawicieli tego podgatunku ludzkości. I wszystko wskazuje na to, że będą się mnożyć aż nie zdadzą sobie sprawy, że zrobili się mainstreamowi i pożerają własny ogon.

Co drugie dziecko na ulicy nosi bryle w oprawkach, które jeszcze parę lat temu uchodziły za wybitny obciach, do tego trampki Converse, jeansy Lee, t-shit Zara i oczywiście nieśmiertelny szal przypominający zdechłego pytana marki H&M. A to wszystko okraszone mgiełką lekko śmieciowego wyglądu, który ponoć ma manifestować walkę z metkami, rzeczami popularnymi i och, otwierają Starbucks w Silesii. NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ JAK BĘDĘ BIEGAĆ Z TYM PAPIEROWYM KUBKIEM PO MIEŚCIE. TO TAKIE ALTERNATYYYYWNEEEEEEE.

Co jest takiego zajebistego w udawaniu, że się jest się innym, bo się nie kupuje w Tesco, tylko w sklepie Pani Zosi na rogu, to ja nie wiem. Do tego czyta książki pisane przez mongolskich zbieraczy ryżu traktujące o życiu intymnym krabów pustelników, słucha zespołów, które jeszcze nawet nie wiedzą, że coś nagrają i jada kebaby dzieła samego Albusa Dumbledore'a. Ok, super że masz ciekawe zainteresowania. Ale czy jesteś w jakikolwiek sposób zaczepiony w naszej rzeczywistości, czy twoja alternatywność wysłała cię już na orbitę okołoziemską pełną ipadów i okularów kosztujących tyle co nowy samochód?

Nie mam nic przeciwko zainteresowaniom różnym. Jeśli kogoś podnieca czytanie o zwyczajach godowych koników polnych, to dobrze dla niego. Ja potrafię godzinami opowiadać o zmutowanych komórkach bobu, więc w ogóle w tej kwestii nie powinnam się odzywać. Ale też w swojej "alternatywności" nie obrzucam pogardliwym spojrzeniem ludzi, którzy przykładowo zbierają znaczki i słuchają Lady Gagi. Każdy ma swoje zainteresowania, nie muszę od razu zadzierać nosa i ostentacyjnie opuszczać pokoju, bo "duszę się w tej komercyjnej atmosferze". Bądźmy normalni.

Zawsze można iść do normalnego kina, a nie do "ulubionego kina studyjnego", w którym taśmy filmowe wyrabiane są z bursztynu wydalonego przez grupę hodowlanych hipsterów. Kino to kino, w każdym poleci ten sam film, z czego w tych wielkich kinopleksach na ogół jest lepszy obraz i dźwięk. Oczywiście nie umywa się to do bursztynowych taśm hipsterskich, więc właściwie o czym my tu w ogóle rozmawiamy?

Znam paru hipsterów i mogę powiedzieć otwarcie, że łączy ich jedna, smutna cecha. Swoją absolutną unikatowość budują z żałosnych pobudek. Każde z nich jest zerem, które studiuje coś tak przyszłościowego jak literaturę słowiańską. A będąc smutnym zerem trzeba jakoś podbudować swoje ego. Najłatwiej właśnie starając się udowodnić wszystkim dookoła swoją wyższość, bo się jest innym. I co z tego, że nie ma się już o czym porozmawiać ze znajomymi, bo oni w końcu przeczytali Harry'ego Pottera i jeżdżą na uczelnię autobusem, a nie na grzbiecie jednorożca. Hero must go alone i w końcu perspektywa skończenia studiów z oszałamiającą zdolnością powiedzenia po marokańsku "Lubię placki" jest o wiele bardziej kusząca od faktycznego posiadania jakichkolwiek cech przydatnych.

A całe moje marudzenie na hipsterów kiedyś podsumowała moja Mama, wywołując u mnie święte oburzenie. Albowiem ona uważa, że ja w swoim gardzeniu hipsterami rozpoczynam nową erę hipsterów, którzy w swojej niechęci do hipsterów aktualnych są bardziej alternatywnych od wszystkiego innego, co chodziło po tym globie. The end is near.

piątek, 9 września 2011

Pozytywy bycia korepetytorem

Sarkastyczni rodzice. Na takich zawsze można liczyć i to jest w nich najpiękniejsze. Ich dzieciak wcale nie jest genialny i nie próbują ci tego wmówić jak bachor jest święcie przekonany, że 2+2=6. Tacy rodzice to skarb i jako masochista zarabiający na nauczaniu głupiej dzieciarni doceniam, że potrafią chłodnym okiem ocenić swoją latorośl. Przykładowo mój ostatni klient.


Do tego w pakiecie mam koleżankę córy, więc może być wesoło. Ale płacą 60zł za dwie godziny, więc wypiąć się na taką ofertę byłoby zbrodnią. Zwłaszcza, że dwa dzieciaki nigdy niczego się nie nauczą, więc będę ciągle potrzebna. WIN!

czwartek, 8 września 2011

Wieści z frontu

Sama podłączyłam router.
OCIEKAM ZAJEBIZMEM.

Jest pięknie. Nie ma wersalki z molami w pakiecie, nie ma okropnej meblościanki, ale za to odnalazł się majonez i szkła kontaktowe. Nikt nie wie gdzie podziewa się zaginiony miesiące temu nóż do chleba. Podejrzewam dziurę czasoprzestrzenną, która lata temu pochłonęła Mamutkowi pomidora.

Jedyne czego jeszcze nie osiągnęłam, to rozpakowania ubrań. Nie mam żadnej motywacji do przedzierania się przez te morza ciuchów. No cóż, jutro nie ma wykręcania się membranami, trza się zabrać do roboty.
Za to Natalia ma około tysiąca szalików. No dobra, może nie tysiąca. Ale obiecuję sobie je policzyć i obawiam się, że wynik może mnie przerazić.

Powracając jeszcze do Mamutka bezczelnie go tu zareklamuję.
Morskie Cytrusy
Czyli Morsko, cytrusy, kuchnia i kwintesencja mamutkowego geniuszu. A to wszystko na jednym blogu!

poniedziałek, 5 września 2011

10 cichych implozji, czyli czemu przeprowadzki są jak rozwody

Implozje mają to do siebie, że na ogół sa ciche ale na potrzeby dramatyzmu pozwoliłam sobie na nieco ekstrawagancji.
Bo ja nie mam w życiu co robić, więc zaraz po powrocie z zasłużonego urlopu na wsi postanowiłam się przeprowadzić. Albo raczej ktoś postanowił przeprowadzić mnie dokonując wrogiego przejęcia mojej lodówki oraz szafy wraz z zawartością. Nie zostało mi nic innego i niczym ludzie pierwotni zmienić miejsce zamieszkania podążając za pożywieniem i ciepłymi skórami.

Wyspryciłyśmy się z Natalią. Dałyśmy ludziom o prężnych mięśniach, małych główkach i dużych samochodach klucze do domu i instrukcje co robić, żeby pod naszą nieobecność wynieśli nam rzeczy z mieszkania w punkcie A do mieszkania w punkcie B. Niestety zdrowo się na tym przejechałyśmy nie zakładając, że bez mózgu operacji wszystko skazane jest na kompletną porażkę. I tu zbliżamy się do pierwszej implozji.

Wskoczyłyśmy na moment do starego mieszkania po parę rzeczy i tam na moment musiałam sobie usiąść. Bo nasz majster pod postacią matki Natalii nie zabrał niczego co miał, ale za to wykosił mieszkanie z rzeczy, których tykać nie miał. Czyli totalna porażka, dlaczego porwali ten okropny, chyboczący się stoliczek do kawy i czemu do jasnej cholery majonez nie jest w lodówce? Implozja pierwsza.

Podczas łażenia po opustoszałym mieszkaniu dokonałam odkrycia, że ktoś też bezczelnie zarąbał bufet, uprzednio wybebeszając jego zawartość na podłogę. Którą ja powinnam wyszorować, bo mieszkanko ma być picuś glancuś na 20 września. Gdzie ja niby mam upchnąć te wszystkie graty? O ile nie opanuję w tym czasie zdolności telekinezy i nie zawieszę tego w powietrzu, to może być zdrowo nieciekawie. Implozja druga.

Pojechałyśmy do nowego mieszkanka pełne obaw (przykładowo ja) i nadziei (przykładowo Natalia). Z dojazdem to wiąże się implozja trzecia, bo miał nas odebrać ojciec Natalii, ale nagle zaniemógł i trzeba było kombinować jak koń pod górę. No ale dojechałyśmy. I chyba lepiej by było gdybyśmy nie dojechały, bo potem nastąpiła cała seria implozji przypominająca nieco detonację całego pola minowego pełnego puchatych zajączków.
Innymi słowy przekroczyłam próg mojego nowego miejsca zamieszkania i nagle przeniosłam się na plażę i obserwowałam nadchodzącą majestatycznie falę tsunami o wysokości co najmniej 20 metrów. Tym tsunami był zabójczy koktajl szoku i czystej furii na widok tego pożal się Boże mieszkania.

Meble, które ponoć stały ustawione już w miejscach ustalonych w rzeczywistości walały się wszędzie gdzie nie powinny. Czyli szafki do kuchni stały w salonie, biurko do salonu w sypialni, a łóżko do sypialni w sklepie, bo nas na nie nie stać. To jednak było niczym w porównaniu wisienki na torcie tej masakry. Albowiem to wszystko wieńczyła ogromna, wyliniała, zeżarta przez mole... WERSALKA.
Przepraszam bardzo, skąd w moim mieszkaniu sraczkowata wersalka? Mam piękną, zieloną kanapę, a ten maszkaron z czasów komuny wygodnie sobie na nim leży, a mole zaczynają już pożerać mi koty. Z wrażenia sobie usiadłam i przeżyłam koleją serię implozji czując, że mogą niedługo przekształcić się w eksplozje. A to by było bardzo złe.
Do wersalki w pakiecie dołączona była równie szkaradna meblościanka, zapewne kryjąca nie mole, ale pomioty korników, które pewnie już ryją mi tunele niczym Wielki Kanion Kolorado w parkiecie. Reasumując miałam w mieszkaniu meble swoje, meble obce i meble fantomowe. Meble obce niestety są również meblami wrogimi, przez które czuję się jakbym mieszkała w magazynie muzeum "Tak było kiedyś - nie ma za czym tęsknić". Cały plan rozpakowania kartonów i poczucia się wreszcie jak w domu poszedł się spektakularnie bujać. A wszystko z powodu wersalki, która sprawia wrażenie jakby mnie miała zaraz pożreć. A jak nie ona to na pewno te mole.

Gdy już opanowałam wściekłą potrzebę mordu (ukłon w stronę Mamutka, która na spokojne mi wyjaśniła, że przeprowadzka to stres jak rozwód, mam zawrzeć pyszczek, nie warczeć, opanować implozje i wywalić przeklętą wersalkę przez okno) poczułam się nieco lepiej. Udało mi sie jakimś cudem ogarnąć CAŁĄ kuchnię i nawet mam już wszystkie rzeczy w łazience poukładane. Jutro ponoć ma przyjechać ekipa i uwolnić mnie od komunizmu, więc nagle zrobiło się pozytywnie.

A potem poszłam się kąpać i okazało się, że KTOŚ instalujący nam prysznic zapomniał zakitować dość ważnego elementu i cała woda zamiast do odpływu trafiła na podłogę, robiąc mi z łazienki wierną rekonstrukcję Leo i Kate w Titanicu.

Mówi się, że sny podczas pierwszej nocy w nowym mieszkaniu się sprawdzają na pewno. To ja chcę śnić o zniknięciu wersalki.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Przeprowadzki to koszmar

Mam przeprowadzkową depresję. Siedzę samotnie na podłodze pośród tysięcy pudeł oraz wybebeszonych szafek i nie wiem w co ręce włożyć. Od 10 rano się męczę i nawet nie widzę końca. Chcę się schować w jednym z tych kartonów i umrzeć, bo nie wyobrażam sobie zapakować tego wszystkiego z sensem.
Nie może się to wszystko przeteleportować do nowego mieszkania? Czy to właśnie ja muszę tu siedzieć i się zapłakiwać co spakować, co zabrać i zamartwiać się czy ja w ogóle zdążę przed ekipą przewożącą meble i pudła?
Jeszcze kuchni nie skończyłam, a czeka mnie salon, sypialnia i łazienka. Nic tylko się załamać.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Dowód na to, że jestem w połowie chomikiem

Stało się to nagle i niespodziewanie. Rodzina Natalii poinformowała mnie, że podjadą dziś po moje meble z pokoju w domu rodziców. Oczywiście meble nie stały sobie grzecznie w rządku puste i czekające na przewóz do nowego mieszkania. Półki uginały się pod ciężarem tysięcy książek, a w biurku na stosach starych papierów zamieszkały sobie pająki. Dlatego też uzbrojona w kartony i 4 godziny przed przyjazdem ekipy przeprowadzkowej rzuciłam się do roboty.

Byłam oczywiście przekonana, że wepchnę wszystko do jednego pudła i uwinę się z robotą w godzinkę. Niedoczekanie. Babrałam się w tym długimi godzinami, bo oczywiście zamiast chłodno ocenić co jest mi niezbędne, a co nie zabrałam się za wspominanie dosłownie każdej pierdoły. Zeszyt z historii z III liceum, och wspomnienia! A tu moje epickie notatki do matury, które wcisnę swoim dzieciom zmuszając je do zdawania biologii na maturze. A tu jakieś osiemset zeszytów, każdy z jakimś fragmentem Blindside, więc NIE WYWALĘ ZA ŻADNE SKARBY. O, ksero podręczników z I roku. Och, przecież to mój pamiętnik z czasów kiedy miałam 15 lat i byłam najgłupszą osobą na tym globie. I tak dalej.
Po co ja w ogóle trzymałam to wszystko? Oczywiście zamiast raz na zawsze pozbyć się całej makulatury wepchnęłam ją po prostu do kolejnego kartonu, zakleiłam, opisałam i ukryłam na strychu rodziców. Za jakieś 10 lat ją wyciągnę i znowu zaleje mnie fala miłości do najmniejszej głupotki.

Mój pokój aktualnie świeci pustkami i pokazano mi plany przerobienia go na sypialnię rodziców. Ogarnia mnie jakiś żal i smutek wiedząc, że permanentnie się wynoszę i skończyło się rumakowanie. No ale cóż, kiedyś trza wyściubić nos poza gniazdko i zacząć składać własne.

niedziela, 21 sierpnia 2011

Fox vs Świat - odcinek 2

Dzisiejszy wpis sponsorowany jest przez moje bierzmowanie, które wypłynęło nagle podczas rozmowy o znaczeniach imion. Zaczęło się niewinnie, od ogólnego rozważania nad sensem posiadania trzeciego imienia, a rozwinęło się w głębokie przemyślenia nad wiarą, religią i Kościołem. Czyli dziś bardziej na poważnie, acz wciąż z pewną nutką ironii zapraszam na:

Fox vs Świat!
Odcinek 2 - W imię Boga zabiję Boga

Bierzmowanie większość osób w moim wieku już ma za sobą i pewnie nawet nie pamięta czemu teraz ma na trzecie imię jakiegoś Mścibora czy inną Hermenegildę. Kwestia ta dla niektórych była śmiertelnie ważna, gdyż ogólny zamysł tego obrządku ma na celu wybranie sobie zdalnie duchowego opiekuna, którego imię oraz historia brutalnej śmierci w jakiś sposób do nas przemawiają. Do mnie wszystkie Marie, Anny, Zofie i Matyldy nie przemawiały z przyczyny prostej. Do mnie w ogóle nie przemawiała sama idea bierzmowania.

Słowem wyjaśnienia zacznę, że Antychrystem nie jestem, kotów nie jadam i dziewic nie gwałcę. Po prostu będąc kompletnie tego nieświadoma dałam się ochrzcić, a potem jeszcze wysłano mnie na komunię. Gdy zaczęłam być bardziej obeznana w rzeczywistości zaczęłam odkrywać, że Kościół to chyba nie jest jednak to, co mnie szczególnie pociąga. Główną zasługę oddaję tu niezliczonej ilości katechetów, którzy skutecznie mnie zniechęcili do całej tej instytucji popisując się porażającą głupotą i brakiem tolerancji ku wszystkiemu, co nie nosi krzyża jak stodoła u szyi.

Niestety w moim gimnazjum pakietu "bez religii" nie było, więc mimo szczerej niechęci do tego przedmiotu byłam zmuszona na niego uczęszczać. A w III klasie się okazało, że też obowiązuje mnie prawo wiążące i mam przystąpić do bierzmowania. Moje zdanie w tym temacie się nie liczyło. Chodzę na religię - mam przyjąć Ducha Świętego bez dyskusji. Przyjemność żadna, ale koniec końców mogłam z tego wyciągnąć jakieś odjazdowe imię. Co też próbowałam uskutecznić poprzez proponowanie Wilhelmin, Klar czy Beatrycze, by po kolejnym starciu z katechetą, że "tego imienia wziąć nie mogę" rzucić, że to ja chcę mieć na imię Franciszek. Czego oczywiście też nie mogłam. Koniec końców wygrzebałam Anastazję, która została zamurowana w wieży za to, że nie chciała poślubić niewiernego. Jak chyba każda błogosławiona. Ale imię było niezłe, kojarzyło się z zupełnie inną Anastazją i do tego było rosyjskie, a rosyjskie imiona są super. Katecheta się wreszcie zgodził i można było przejść do etapu drugiego, czyli spotkań przed bierzmowaniem.

Nie byłam na ani jednym. Moje zainteresowanie całym sakramentem skończyło się w momencie, gdy wybrałam sobie wreszcie imię. Skoro i tak byłam zmuszona do brania udziału w tej szopce postanowiłam moje podejście do niej zamanifestować nie uczęszczaniem na owe spotkania. O dziwo byłam jedyną osobą, której to uszło. Bo katecheta doskonale wiedział, że zmuszanie mnie do bierzmowania było podobne do ciągnięcia woła przez bagno. Nienawidził mnie za to szczerze, ale przymykał oko na moją rażącą ignorancję dziękując Bogu, że w ogóle nie puściłam wszystkiego z dymem za samo zmuszanie mnie do czegokolwiek. Dlatego też przystąpiłam do bierzmowania bez zbędnego łażenia po obrazki. Do tego spóźniłam się na całość, nie poszłam wcześniej do spowiedzi, a mój świadek nie był bierzmowany. Można by pomyśleć, że powinien mnie za to wszystko grom z jasnego nieba powalić, ale tak się nie stało. Co można śmiało podpiąć pod teorię, że jak każdy obrządek kościelny, bierzmowanie dzięki działalności Kościoła ma w sobie tyle z sakralności, co owy wół w bagnie.

Dlaczego się tak stawiałam przeciw całej sprawie? No cóż, abstrahując już od niechęci do samego Kościoła postanowiłam być solidarna z moją starszą siostrą. Właśnie ją wybrałam na świadka mimo tego, że bierzmowana nie była. A nie była z przyczyny bardzo dziwnej.
Gdy ona była w gimnazjum nie chodziła na religię, bo nie zgadzała się z poglądami katechety. Ale gdy organizowane było bierzmowanie, to chciała brać w nim udział, gdyż do wiary i sakramentów nic nie miała Niestety katecheta się nie zgodził, bo w końcu nie siedziała na jego przezabawnych lekcjach, gdzie błyszczał takimi perełkami jak "dlaczego Bóg nie kocha Żydów" czy "Tylko chodząc do Kościoła jesteś dobrym człowiekiem". Niezrażona poszła do proboszcza, który wyklął ją jak czarownicę i kazał nie wracać. Zatem siostra była niebierzmowana, a ja w proteście przeciw zmuszaniu dzieci do chodzenia na religię byłam bierzmowana na własnych warunkach.

Głosy pełne potępienia na mnie zawsze lecą, gdy nie zgadzam się z całą ideą Kościoła. Kiedyś miałam przezabawną rozmowę z dziewczyną, która była tak zakorzeniona w dreptaniu do kościółka co niedzielę, że chyba zapomniała po co w ogóle tam chodzi. W moi mniemaniu nie ma nic złego w wierze. Ludzie wierzą w Latającego Potwora Spaghetti, żywioły, Buddę, Allaha i Boga. Każdy w coś wierzy, żeby mieć jakąś pozorną wizję stabilnego życia, gdzie ktoś nad nimi czuwa. Ale cała religia powinna zostać wysadzona w powietrze, bo skutecznie morduje zamysł wiary. Drastyczne porównanie, ale Kościół Katolicki jest jak sporych rozmiarów wrzód na dupie Boga, którego ktoś wreszcie powinien się pozbyć. Gdy wyraziłam swoją opinię, że przecież można być dobrym człowiekiem, dokarmiać bezdomne zwierzęta, pomagać staruszce zanieść zakupy nie chodząc przy tym do kościoła dowiedziałam się, że Bóg to głowa, a Kościół to ciało. I bez ciała głowa nie żyje, więc bez Kościoła wiara w Boga to jak wiara w trupa. Oooook, czyli innymi słowy bez Kościoła nie ma Boga. Jakim megalomanem trzeba być, żeby tak postrzegać siebie? Mniej więcej jakby to duchowni stworzyli Boga, nie na odwrót.

Katolicy do perfekcji wypracowali wybiórcze odbieranie zasad boskich. Przykładem chyba najlepszym jest Biblia. Księża ryczą zza swoich ołtarzy, że homoseksualizm trzeba tępić, bo tak mówi Biblia. Taaak, tylko Biblia w kwestii "wszyscy ze wszystkimi" wyraża się na temat seksu bez miłości. Nie od razu seksu gejowskiego. Przy okazji jeśli mielibyśmy brać dosłownie wszystko co jest w Piśmie Świętym napisane musielibyśmy też zakazać piłki nożnej, a kobiety mające okres nie miałyby prawa wychodzić z domu i podawać nikomu ręki. Przykładów jest tak dużo, że mogłabym na ten temat pracę napisać. Ogólna myśl jest taka - osoby biorące Biblię dosłownie powinny wrócić do lepianek i umierać na dżumę, bo Bóg tak chciał.

Ale co ja sobie będę język strzępić. Kościół Katolicki istnieje i dosłownie nic nie jest w stanie go powalić. Siedzą na kasie jak smok w jaskini i obrażają się, że bogate kraje nie wspomagają biednych, nawracanych Murzynków. Sami łaskawie wysyłając do Afryki całe kontenery Biblii. Mniam mniam, celuloza jest smaczna. Dobijające jest jak wiele wad ma na instytucja i jak jeszcze nikt nie wpadł na genialny pomysł, żeby puścić to wszystko z dymem. Gdyby nagle zniknęły wszystkie kościoły i duchowny spasieni od napływających do nich datków ludzie by się ocknęli, że nagle są wolni. Nie ma zakazów zabraniających im okazywać sobie uczucia bez kościelnego papierka, nie ma faceta grożącego im wiecznym potępieniem za pójście na imprezę, nie do kościoła. Okazałoby się, że wiara świetnie sobie radzi bez fałszywej pomocy tak zwanych "sługów bożych".
Piękna wizja rzeczywistości.

piątek, 19 sierpnia 2011

Komórkowce i wstęp do gadaniny o mojej pisaninie

Jaki ja dramat przeżywam. Kamerka do mikroskopu nie chce za nic w świecie zainstalować sterowników na moim komputerze i z tego tytułu zdjęcia moich epickich mikrojąder, podziałów komórkowych, chromosomów i grupy pierwotniaków, która bezczelnie zeżarła mi jedno nasionko robię na komputerze opiekunki projektu. I też nie mam ich na swoim laptopie, żeby tu zaszastać absolutnym pięknem jakie w sobie mają jądra. Komórkowe oczywiście. Żywię nadzieję, że zostaną mi one przesłane i wtedy będą mogły w glorii i chwale zajaśnieć na tym blogu.
Abstrahując od tego, że najprawdopodobniej jestem jedyną osobą w promieniu parunastu kilometrów, którą faktycznie rajcują zdjęcia mikroskopowe komórek bobu.

Przynajmniej pierwszy, PRAWDZIWY pomiar mam za sobą. Czyli taki, który już nie nosił znamion "matko, co ja robię i właściwie po co to robię?!". Może i znowu w stężeniu 540mg/l wyszły jakieś kompletnie kosmiczne wyniki i nagle wszystko przestało mieć sens, ale reszta jest cacy i dzidzi. Natłukłam tych zdjęć jak głupia w nadziei, że jakieś cztery znajdą się na plakacie i będę mogła z dumą wypiąć klatę mówiąc "Moje. Sama znalazłam, ha!".

Życie mam ostatnio zastraszająco wręcz mało ekscytujące. Za to stworzyłam sobie nowego bohatera do mojego Totalnie Epickiego Opowiadania Steampunkowego z Wampirami. Jest wierną kopią drugiego bohatera, który nota bene już jest w stanie rozkładu (chociaż rozważam rytualne spalenie jego zwłok). Co to jest z tymi bliźniakami, że jeden prędzej czy później sobie zemrze tragicznie?
Wszystko wskazuje na to, że życie wewnętrzne mam ciekawsze niż zewnętrzne. To będę o nim pisać, a co.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Ja jestem maczo, mnie kobiety nie wybaczą

Któryś tydzień się zastanawiam nad tym co się nagle stało mojemu internetowi, że chodzi jakby nie potrafił. Z ciekawości zaglądam na ustawienia sieci, a tam jak byk, że sieć jest niezabezpieczona. No ja nie mogę, z jakiej paki ja się pytam?
A z takiej, że jakiś czas temu wszystko nagle umarło, więc router również. Dupek się zrestartował i przywrócił sobie ustawienia domyślne. Czyli innymi słowy zrzucił majtki i rozłożył nogi przed całą kamienicą. A mieszkańcy kamienicy nie potrafili powiedzieć mu "nie" i zajeżdżali go całkiem za darmo tuż pod nosem jego alfonsa, czyli mnie. Gdy się wreszcie zorientowałam szał dziki mnie ogarnął, załatwiłam mojemu routerowi tytanowe zabezpieczenie i na koniec jeszcze nazwałam swoją sieć "Na kolana i ssij". Muszę z ręką na sercu powiedzieć, że zawsze chciałam tak nazwać wirelessa. Jestem szowinistą i żałuję, że nie mogę nikomu powiedzieć "suck my dick!", gdyż owego dick nie posiadam. Ale mentalnego jak najbardziej, proszę was bardzo. Tylko nie wszyscy na raz.

Poza tym mój projekt jedzie do Gdańska i mam do końca tygodnia spłodzić jakieś wyniki. Co może być zabawne, bo policzyłam dzisiaj 6 próbek i pod koniec byłam niemal pewna, że kręgosłup pękł mi wzdłuż pleców, a oczy dawno wyszły dupą. Widzę moje liczenie kolejnych 15 próbek. Har har har.

piątek, 12 sierpnia 2011

To takie mainstreamowe, ale co tam

Niech to zabrzmi absolutnie głupawo, siksowato i dzieciuchowato, ale piłam dzisiaj Frugo i zrobię z tego małą sensację na blogu. Bo to jest zajebiste i znowu się poczułam jakbym wróciła do gimnazjum.
Good times...

Poza tym również postanowiłam, że czasem przyda mi się pobyć trochę głupią dziunią i zaszalałam kupując sobie bransoletkę z doughnutami. No coś mi się od życia też należy.

środa, 10 sierpnia 2011

Sypcie konfetti, mój projekt jedzie na konferencję

Absolutnie zrelaksowana siedziałam sobie dzisiaj w laboratorium i robiłam swoje. Czyli ważyłam glebę, zalewałam ją dynamitem i sadziłam w niej nasionka bobu. Dzień jak co dzień. Nic nie zapowiadało nadchodzącego szoku, który kompletnie zmienił moje podejście do wykonywanego projektu.

Opiekunka laboratorium dopadła mnie, gdy babrałam się w ziemi i zadała mi niebezpieczne pytanie, jak się miewają wyniki badań. Odparłam zgodnie z prawdą co tam mam i co mieć mam zamiar dodając spokojnie, że mamy początek sierpnia, do obrony w lutym kupa czasu. I wtedy kobieta, wciąż ze stoickim spokojem i patrząc się w zupełnie inną stronę oznajmiła, że "Och, bo we wrześniu jest konferencja i zgłosiłam pani projekt jako jeden z jej tematów. Więc wie pani, wyniki jakieś by się przydały, bo drukujemy plakat, piszemy co robimy, przedstawiamy wstępnie o co nam chodzi i pokazujemy całemu stadu profesorów, że projekty inżynierskie są ambitne, lub coś w tym guście. Pani nazwisko walniemy na środek plakatu i będzie super". Zbladłam śmiertelnie, a ona życząc mi miłego dnia zostawiła mnie kompletnie samą z atakiem serca w laboratorium.

KONFERENCJA! AAAAA!!! A moje wyniki to jedna, nędzna tabelka i smutne stwierdzenie, że za długa hydroliza pali mi komórki. AAAA!!! Teraz zostało mi jedynie kopnąć się w dupę i urodzić te cholerne komórki, żeby mój promotor mnie nie pożarł żywcem za sam fakt, że jeszcze nie dostałam Nobla w dziedzinie wpływu materiałów wybuchowych na hodowlę bobu.

Ale tak poza tym, to moje nazwisko będzie sobie widnieć na naukowym plakacie i będą je oglądać tłumy ludzi, którzy mają prof przed nazwiskiem. Muahaha. Czuję się jak władca wszechświata.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Fox vs Świat - odcinek 1

Pomysł na tytuł zawdzięczamy Krzyśkowi, który podrzucił mi świetny pomysł na serię notek mających na celu skomentowanie rzeczy, które mnie osobiście denerwują/bawią/doprowadzają do rozpaczy. Pomysł tym bardziej mi się spodobał, gdyż absurdalność otaczającej mnie rzeczywistości wskazuje na to, że tematów do pisania mi nie zabraknie. Zatem werble, piski fanów i prezenter odziany w brokatowy garnitur zaprasza na:

 Fox vs Świat!
Odcinek 1 - Męskość zamordowana

No dobra, zatem tłumy ludzi (niestety przez "ludzi" mam w większości na myśli trzynastolatki) zaczęły ostatnio mieć modę na tworzenie sobie swoich własnych postaci, tak zwanych OC żeby o nich pisać, ewentualnie je rysować. Popieram, cel jest szczytny. Dobrze, że chcemy się rozwijać artystycznie i zamiast produkować kilotony głupawych fanfiction tworzymy coś własnego. Niestety, nic nie jest takie piękne jakby się mogło początkowo wydawać. Bo jeśli ja mogę być kompletnie szczera, to już wolę fanfiction i fanarty zalewające internet od tych strasznych hybryd istot ludzkich, jakie sobie jarzą trzynastki. Bo niestety jak we wszystkim, w tworzeniu postaci również jest jakaś moda. Która niekoniecznie oddziałuje pozytywnie na samą ideę własnej twórczości. I na to dzisiaj będę marudzić.

Czym cechuje się typowy wytwór własny by random trzynastka z dostępem do internetu? Przede wszystkim MUSI być mężczyzną i MUSI być homo. Innej opcji brak. Bycie homo jest kewl, krejzolskie i słit, co z tego, że owa trzynastka ma pojęcie o homoseksualizmie mniej więcej na poziomie wiedzy chrabąszcza w tym temacie. Geje są super, bo to takie dziewczyny z męskimi narządami rodnymi, hurra! I tu właśnie dążę do kolejnej tendencji, która osobiście mnie wykańcza. Bohaterowie naszych ambitnych autorek MUSZĄ MUSZĄ MUSZĄ wyglądać, ubierać i zachowywać się jak dziewczynki. Postać ma 25 lat? Niech ma mentalność pięciolatka! Do tego niezbędne kiecki, kokardki, make-up i chichotanie jakby LSD było rozpylone w powietrzu. Nie mam pojęcia co kieruje autorką, że tworzy takie potwory. A żeby nie było, że rzucam słowa na wiatr podam parę przykładów znalezionych na deviantArcie. Drżyjcie narody.

Ja się pytam CO TO JEST?! Ja rozumiem, że nie każdy facet to dyszący jak parowóz męśniak porośnięty gęstym futrem i biegający po lasach jak troglodyta. Ale też w całym moim życiu dotychczasowym nie trafiłam na ani jednego osobnika rodzaju męskiego, który był od A do Z budowy damskiej, oczywiście bez zaglądania mu pod kieckę. Więc skąd się biorą te straszliwie hybrydy?
Drogie dzieci, jeśli chcecie stworzyć sobie dziewczynkę w różowych łaszkach i falbankach, to sobie ją stwórzcie. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wasz Henio był Henią. Wręcz ukrócicie jego męki, gdyż prowadzi on nędzny żywot półbaby. Nie pojmuję kim trzeba być, żeby tak kaleczyć istotę zwaną mężczyzną.
Chociaż ja mam swój pogląd w tym temacie. Przede wszystkim para hetero nie jest nawet w połowie tak zajebista i przyciągająca inne chore na głowę trzynastki, jak para homo. W końcu kogo interesuje związek Kasi i Zbysia, skoro związek Zbysia i Henia jest osiemset razy bardziej ekscytujący. W końcu to DWAJ FACECI. Pomijając oczywiście, że Henia od kobiety odróżnia jedynie to co ma między nogami, ale tego też do końca pewni nigdy być nie możemy.
Kolejnym argumentem za tworzeniem tego typu potworkami jest fakt, iż trzynastki wiedzę o mężczyznach czerpią głównie z Bravo Grill i Tłista. Czyli mogłyby równie dobrze dowiadywać się jak działa facet z programu o surykatkach. O ile oczywiście surykatki nie przekazują sobą więcej informacji od kolorowych pisemek dla dzieci z urazami mózgu. Zatem przeciętna trzynastka widzi faceta jako coś fascynującego i obrzydliwego zarazem. Czyli fascynujące ma to między nogami, ale już mniej fascynujący jest ten porośnięty gęstym futrem troglodyta z lasu. Jak na to zaradzić? Wziąć to, co przeciętny facet ma między nogami, doczepić Hanie Montanie i mamy twór idealny! Śliczny, pachnący, zachowujący się, ubierający i wyglądający jak dziewczynka, ale jednak facet. Do tego przygruchamy mu/jej innego faceta, który będzie żywcem wyjęty z anime i możemy ruszać na tęczy w stronę oszałamiającej kariery internetowej.

Reasumując. Facetem nie jestem, ale chyba żaden facet (nawet homo) nie pozwoliłby odziać się w różowe łachy i wysokie obcasy. Nie bierzemy pod uwagę drag queen. Bez względu na orientację mężczyzna to nadal mężczyzna. Czyli raczej od falbaniastej kiecki woli zwykłe jeansy i też na pewno nie będzie piszczał jak duszona mysz na widok swego lubego. Można tak wymieniać czego jeszcze typowy facet by nie zrobił, a do czego zmuszają swoje wytwory chore trzynastki. Dlaczego one nie stworzą zwykłych dziewczynek, tylko tak brutalnie mordują męstwo? Dlaczegooooo?
Pozostaje jeszcze kwestia jak w ogóle te wytwory seks uprawiają. Ale to już temat na zupełnie odrębną notkę.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Żart z gatunku niezamierzonych

(Na dworze koniec świata. Deszcz leje jakby ktoś mi wiadrem polewał okna, a wiatr łamie gałęzie. Wymiana zdań dzieje się przez smsy.)
Ja: To nie burza, to huragan!
Mama: To schowajcie się w wannie.
Ja: Już w niej siedzimy ;)

Dopiero po wysłaniu zdałam sobie sprawę, że był to żart absolutnie nieprzemyślany i na dobrą sprawę nie nadający się do wysyłania rodzicowi. Zwłaszcza, że nikt w wannie nie siedział. Och fail.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Gwałt

Umarłam dziś wielokrotnie podczas lektury pewnego "dzieUa" na deviantarcie. "Tfur" zwie się "Chlidren of Eve" i można doznać wątpliwej przyjemności przeczytania go pod TYM adresem. Ale z góry uprzedzam, że jest to cudo tylko dla ludzi o mocnych nerwach. Jeśli ktoś lubi gangbangi, gwałty i bondage, to życzę mu miłej lektury. Dla osoby normalnej przeczytanie tego może być traumatyczne. Dla mnie było.

Dlaczego się w ogóle zainteresowałam owym pomiotem? No cóż, miałam nieszczęście natrafić na ilustrację do tego i zadziwiło mnie JAK BARDZO jest jeden bohater podobny do Chrisa. Ba! Też się okazał być artystą. I też trafił na wysokiego przystojniaka w garniaku i z długimi, ciemnymi, spiętymi włosami. I też go szkicował ukradkiem. I też poszli na kawę. Ależ oszywiście.

Żeby w ogóle dotrzeć do wątku trzeba przebić się przez morza "ramming brainless pounding" (jeśli napisze kiedyś coś takiego proszę widownię o zabicie mnie, zanim gdzieś wcisnę "throbbing manhood". Bo użycie "ramming" będzie się równało z tym, że postradałam rozum). Ale warto. Przykładowo, żeby dowiedzieć się co można zrobić z długą rurką. Albo, że autorka musiała całe swoje życie spędzić w jaskini z dostępem do internetu dając każdej postaci totalnie porypane imię i uznając, że świat składa się w 100% z gejów, którzy godzinę po poznaniu się dupczą się namiętnie gdzie popadnie.
Imiona idą mniej więcej tak : Pneuma, Carmine, Laurel, Geist, Felis, Toro, Mischa, Tatsache (jak to w ogóle przeczytać?!) i Fugue (dla mnie brzmi jak ryba Fugu). Nie zapominajmy, że świat to same geje, więc i imiona należą do samych mężczyzn. Oczywiście posiadaczem tego najbardziej pedalskiego jest rude zjawisko ze szkicownikiem. Oh yeah.

Ale pójdźmy dalej! Fabuła głównie skupia się na grupce dzieciaków lat mniej więcej 20, które mają SUPERMOCE. Czyli jeden jest Child of Strength, więc potrafi za przeproszeniem przypierdolić. Child of Spirit jest jakiś mega zajebisty i oczyszcza dusze. Child of Art (tadam! Rude zjawisko!) piknie rysuje, a takie Child of Medicine leczy. I to leczy tylko i wyłącznie przez polizanie miejsca. Trochę jak psy. No i ta dzieciarnia chodzi sobie do budy dla "uzdolnionych" (witajcie w świecie X-men!). Przy okazji mamy grupę ludu z rządu, którzy są totalnie źli i polują na zdolne dzieci chcąc je zarżnąć, zerżnąć lub whatever. Stawiam na drugą opcję, bo tam wszyscy po jednym dniu już się na siebie rzucają jak nosorożce w rui. Też jest w tym tyle finezji co w zasapanym nosorożcu. Mniejsza z tym.

Co mnie osobiście zryło mózg kompletnie było uderzająco podobieństwo do moich tworów. Znalazłam Josha, Chris jest totalnie jawny, Robert (czyli owe ciacho wysokie, które potem okazuje się polującym na zdolnych, kompletnym debilem, który jednego nie poznał mimo obłapiania go) również i też pojawił się Victor. Ma seksowne imię Laurel i robi za ochronę dzieciarni, która dorabia jako łowca-szpieg. Czyli niby zna Roberta-Audena, nie znosi go, chroni Chrisa-Carmine i uwaga uwaga... kiedyś był z nim w związku. My brain just died. Może to przesada, ale moja wyobraźnia natychmiast sobie wrzuciła obraz Chrisa i Victora razem i targnęły mną silne mdłości. TO CHORE JEZU DROGI!

Ogólnie rzecz biorąc całość zgwałciła mi mózg wielokrotnie kijem nabitym zardzewiałymi żyletkami i nie wiem kiedy się zregeneruję. Żeby jeszcze oni nie byli tacy podobni. Ale nie. Są tacy sami z wyglądu, charakteru i częściowo z zainteresowań. Jeśli ktoś teraz powstanie i powie "To zbieg okoliczności!" to osobiście go zmuszę do przeczytania opisu gwałtu rurką. A potem sama na nim to zastosuję. To jest profanacja, morderstwo i koszmar z ulicy Wiązów.

Jeśli to ma być jakieś nieoficjalne fanfiction do Blindside Syndrome, to ja podziękuję. Jak się czuje taka Rowling ze świadomością, że po internecie szaleją chore wytwory wszyscy ze wszystkimi? Ja dzisiaj na pewno nie zasnę. TRAUMA!

poniedziałek, 25 lipca 2011

Jak bezpośrednio przyczyniam się do rozwoju nauki i podryw na jądra

Znajoma moja Anna ostatnio podczas wyprowadzaniu mnie na spacer do parku opowiedziała mi taką oto historię.
Wracała do domu i czekała na autobus. Pogoda była tradycyjnie wredna, a na przystanku siedziały sobie dwie starszawe panie w stylu "Gdzie jest krzyż?". No i tak te obie panie narzekały sobie na pogodę, że mokro, że zimno, że to nie jest prawdziwe lato, gdy jedna wreszcie rzuciła, że to dlatego, że ludzie w Boga nie wierzą.
Koleżanka Anna uchem zastrzygła i postanowiła przysłuchać się jakie to jeszcze rewolucyjne teorie na temat pogody będzie jej poznać. No i się dowiedziała.
Buńczuczna babcia wyjaśniła swojej znajomej, że teraz to nie wierzą w Boga, przez to latają w kosmos i tam powiększają tą dziurę ozonową i dlatego ciągle leje. Ale to nie koniec! Oni w ten kosmos latają, bo już nie ma żadnych świętości. Czyli ludzie nie biorą ślubów, są te aborcje, eutanazje i homosekualizmy. Po prostu kompletna katastrofa religijna, zniszczenie oraz potępienie. A to tylko dlatego, że mamy deszczowy lipiec.
Czyli zbierając wszystko do kupy. Deszcz spowodowany jest dziurą ozonową, którą powodują loty w kosmos, które powodują tak niemoralne zachowania jak bycie homo, czy życie w wolnym związku, co zaś jest dowodem na brak wiary w Boga. Czyli innymi słowy moja orientacja bezpośrednio przyczynia się do rozwoju nauki, między innymi do organizacji lotów w kosmos.
Super!

A tak poza innymi orbitami, ale wciąż naukowo byłam dzisiaj z przestrachem oglądać moje drugie próbki z projektu. I jasna cholera, to było piękne. W życiu całym swoim nie widziałam cudniejszych i wyraźniejszych preparatów. To było przeżycie tak podniosłe, że dosłownie słyszałam za sobą te zastępy anielskie śpiewające hosanny na cześć moich  idealnych próbek. Ale to jeszcze nie był koniec cudów. Napawając się pięknem mojej próbki natrafiłam na to, czego tak zaciekle do osiągnięcia sukcesu potrzebuję. Na...

MIKROJĄDRO.

Ach, śliczne było. Aż żałowałam, że nie ma w okolicy nikogo, komu mogłabym powiedzieć niskim zmysłowym głosem "Pokazać ci moje mikrojądra?". Przykładowo promotorowi. Byłby zachwycony. Niestety wszyscy o godzinie zero, kiedy to odkryłam swoje pierwsze mikrojądro siedzieli już sobie w domkach wcinając pyszne obiadki, ale co tam. Mam zaznaczone na którym preparacie dokonałam tego przełomowego odkrycia i przy najbliższej okazji się pochwalę.
O ile oczywiście to mikrojądro jeszcze zdołam namierzyć pośród tych paru tysięcy komórek.

sobota, 23 lipca 2011

W sobotni poranek rozważam komórki

Komórki moje po spędzeniu nocy nie poczuły się lepiej. Nadal były biedne, martwe i bez jąder, ewentualnie z niewybarwionymi. Prowadząca o dziwo nie przeprowadziła na mnie egzekucji za przetrzymanie całego naszego projektu o 3 MINUTY za długo w hydrolizie i jakoś udało mi się z tego morza beznadziei wyłuskać 7 preparatów, które nadawały się do policzenia. Dzięki temu mamy już jakiś pierwszy wynik, z którego osobiście mogę podać takie wnioski:
- Trzymanie komórek w hydrolizie dłużej o nawet 30 sekund zabija projekt i osobę go wykonującą.
- Kwas solny zjada barwnik. Na przyszłość przemyć komórki wodą destylowaną.
- Obowiązkowo muszę kupić marker do szkła.
- Kwas w oku jest be.
- Stężenia od 100 do 1000 są beznadziejne, gdyż już w stężeniu 180 była śmierć i zniszczenie (zatem kolejna próba idzie ze stężeniami od 0 do 200. I tak do oporu, aż nie ustalę EC50).
- Komórki skażone są nie dorobione i podłużne jak makaron. Komórki zdrowe wyglądają jak komórki.
- Znalezienie mikrojąder graniczy z cudem.
- Jak mam włączoną muzykę, to idzie mi lepiej.

W poniedziałek dla odmiany znów tam kicam, bo nastawiłam do alkoholu moje pozostałe ziarenka. Jak  je będę hydrolizować, to jak Matkę kocham, nie oderwę od nich wzroku i po równo 6 minutach wyciągnę. Nawet jeśli po drodze ktoś będzie chciał wysadzić laboratorium w powietrze, a stado dinozaurów napadnie Politechnikę. Nie ruszę się i już.

A tak na koniec El Rolada, leżąca dumnie o godzinie 5 rano na swojej niczego nie świadomej ofierze - Natalii. Nie ma to jak spać z 5 kilo mięsa na sobie.

czwartek, 21 lipca 2011

Wieczorna myśl

Jeszcze zanim pójdę spać napiszę szybko, że odkryłam kim bym chciała być, gdybym nie była tym kim jestem. Chciałabym być Tonym Starkiem.
Ale tylko tym w wersji Roberta Downeya Juniora. Czyli jeszcze bardziej wymiętoszonym przez rzeczywistość, kochającym samego siebie i w ogóle made of WIN. I nosiłabym koszulkę z napisem "I <3 myself".

Co nie zmienia faktu, że chyba sobie i tak taką sprawę. Nawet nie będąc Tonym Starkiem.

Wietnam

Tytuł notki zainspirowany Mamutkiem, gdyż jak jej opowiedziałam przez telefon moją historię i skwitowałam całość wdzięcznym "tragedia" powiedziała, że tragedia to to nie jest, ale jakiś Wietnam albo inny Sajgon już tak. Zatem Wietnam dzisiaj był. Do rzeczy.

Projekt mój inżynierski idzie sobie kroczkiem powolnym bardziej do tyłu niż do przodu. Do tyłu, bo łażę na tą uczelnię codziennie jakby mnie coś pogrzało i nic z tego nie wynika. Bity tydzień modliłam się do moich nasionek bobu, sadziłam je, ważyłam, obcinałam, zalewałam alkoholem i chłodziłam, żeby dzisiaj to wszystko spektakularnie poszło się masowo kochać. A wszystko zaczęło się od tego, że zgodnie z wszystkimi zaleceniami przesączyłam orseinę, zalałam obcięte wcześniej korzonki kwasem i poszłam hydrolizować. Niestety podczas hydrolizy nastąpił mały kataklizm, który przedłużył cały proces o 3 minuty. Które jak się okazało, były kluczowe w całym badaniu. No ale ja jeszcze niewinna i nieświadoma dalej robiłam swoje.
Wrzuciłam pierwszy, zabarwiony preparat pod mikroskop i... no właśnie nic. Komórki są, ale wszystkie jakoby pozbawione jąder. Niezrażona poszłam po jedyną prowadzącą na terenie laboratoriów zapytać jak podłączyć do komputera kamerkę z mikroskopu. Kobieta bardzo inteligentnie powiedziała, że kamerkę podłącza się do miejsca na kamerkę. Ja nadal z niegasnącym uśmiechem zapytałam, a gdzie takowe cudo znajdę, a kobieta z irytacją odparła, że mam przynieść swoją.
Le wut?
Ciężko było uwierzyć w głupotę tej kobiety, więc jej delikatnie wyjaśniłam, że ja nie posiadam na stanie specjalistycznej kamery do mikroskopu wartego tyle co nowe BMW. I zapytałam gdzie kamera z zestawu. Kobieta już kompletnie wyprowadzona z równowagi warknęła, że skąd niby ona ma wiedzieć. Może stąd, że to ona tam pracuje, nie kurde ja. Ale co tam. Wolała rzucić okiem na preparat, zapytać ile trzymałam w skażonym środowisku próbki i uznać, że zamiast 48 godzin powinnam 44. No to jest taka różnica, że zaraz się tu poskładam z podniety. Ja vs mikroskop - 0:1.
Kolejny preparat, a tam nadal zima. Komórki niezabarwione niemal na złość, a ja zaczynam odczuwać pewien niepokój. Właśnie w tym momencie pojawiła się moja prowadząca projekt, spojrzała na te upośledzone tkanki i kompletnie niezrażona powiedziała, że mam zrobić wszystkie 21 preparatów i wrzucić je do lodówki na noc, bo w końcu jutro też jest dzień. Co z tym, że ostatnią rzeczą jaką pragnęłam robić w piątek wieczór, to kwitnąć w laboratorium. Przyjadę, wyboru chyba większego nie mam.
Wszyscy sobie poszli, a ja zostałam sama na polu bitwy, zmagając się z korzonkami i pieprzonym barwnikiem, który miałam wszędzie, tylko nie gdzie powinnam. Po drodze jeden korzonek się z przyczyn mi niewiadomych zdezintegrował na bibule, a ja w panice wywaliłam barwnik na blat. Ale to dopiero był początek mojego końca.
Przelewając kolejny preparat drobniutka kropelka prysnęła mi do oka. Zignorowałam fakt myśląc, że to w końcu woda. Dopiero, gdy lewe oko zapłonęło żywym ogniem przypomniało mi się, że przecież wszystko wrzuciłam wcześniej do stężonego kwasu solnego. Wyjąc jak zarzynana wsadziłam łeb pod kran myśląc ponuro, że po raz pierwszy w życiu przydały mi się przepisy BHP. Szkieł kontaktowych się pozbyłam i resztę roboty wykonywałam ślepa jak nietoperz.
Gdy już wreszcie stamtąd wyszłam (a raczej się wyczołgałam) byłam na granicy zejścia śmiertelnego. Najbardziej mnie chyba dobił fakt, że nie osiągnęłam tego dnia niczego. Chociaż teraz wypiłam kawę, więc cytując kolegę Krzysia, osiągnęłam wypicie kawy. Dzień zaliczamy do nie straconych.

Właściwie Wietnam pasuje. W końcu na moment nie miałam oka. Billy came back from Vietnam just a shadow of a man. (Oysterhead rulz)

wtorek, 19 lipca 2011

Mam internet napędzany na chomiki

Vectra uznała, że po cholerę komu szybki Internet. Zwolnili specjalistów od łącza, wywalili wszystkie sprzęty i zakupili stadko chomików syryjskich. Teraz zamiast śmigającego łącza w kabelku mam jakiś wytwór internetopodobny, który działa jakby owe chomiki nie miały już siły produkować więcej energii i połowa zdechła w swoich kółkach obrotowych. Czyli innymi słowy kompletna kaszana i zaczynam się przyzwyczajać do tego, że prędko nie wróci.

Oczywiście jak doszłam do wniosku, że coś jest nie tak najpierw dostałam zawału, zrobiłam generalną czystkę na komputerze, zeskanowałam osiemset razy i zrobiłam kopię zapasową tekstów. Co oczywiście niewiele dało, bo kompik jest zdrowy, czysty jak łza i nie ma powodów do niepokoju. Nie licząc oczywiście braku internetu. Ale ja mam taką tendencję, że jak coś siada, to ja już mam zawał. Przy okazji snuję czarne scenariusze, że matko, a jak będę musiała go dać do czyszczenia? A na nim jest TYLE RZECZY, KTÓRYCH NIE CHCĘ NIKOMU POKAZYWAĆ OMG. No zawał.  To jak historia ze Starfighterem, którego ukrywałam w szafce w pokoju jak dwunastolatek Playboya pod łóżkiem. Paranoję to ja mam we krwi.

Są tego plusy. Zamiast marnotrawić cenny czas na pierdoły mogę skupić się tylko i wyłącznie na pisaniu. Może to jakiś misterny plan odgórny mający na celu zmuszenie mnie do napisania więcej. Z drugiej s trony po co taki plan? Ja codziennie piszę masę nowych stron i gonić mnie do tego nie trzeba.

Poza tym Mamutek oszalała i zasypała nas jedzeniem. I to jedzenie jest cudowne, bo mamy pół tony warzyw, pasty z fasoli, ryb, ciast i zmutowaną drożdżówkę. Oczywiście jak się później okazało (Mamtuek mnie poinformowała) jest to chałka, ale ja tam w to nie wierzę. Wygląda jak dwukilowa drożdżówka, więc to jest dwukilowa drożdżówka. Albo raczej drożdżówa.
Tak czy siak, mamy bezustanny festyn jedzenia i szalenie mnie to cieszy. Życie się od razu jakieś takie fajniejsze robi gdy pojawia się jedzenie. Albo może mam po prostu podejście każdego studenta, którego odwiedzili rodzice z torbą wałówki XD

niedziela, 17 lipca 2011

Kościół ukradł mi piwo

Kurde, zawsze byłam zdania, że wierzyć można we wszystko i to już jest prywatna sprawa każdego. W końcu co mnie interesuje, że ten wierzy w Boga, ten w Latającego Potwora Spaghetti, a ci w Wielkiego Cthulhu. Człowiek jest tak skonstruowany, że w coś wierzyć musi. Kiedyś to były żywioły, które sterowały życiem ludzkim, teraz to już są bardziej rozwinięte istoty czy nauka. Wiara była, jest i będzie i wszyscy musimy się z tym pogodzić.

Gorzej się ma sprawa praktykowania jej i krzewienia wokół. Przykładowo ja tam nie biegam z transparentami, że wierzę w to i to, WY TEŻ MUSICIE GRR! Również moje przekonania nie wpływają jakoś znacząco na moje życie codziennie. Nikt mi nie zakazuje jeść w sobotę rano jajka na miękko, nigdzie nie napisano, że nie mogę słuchać Primusa. Jestem istotą wolną i póki nie morduję z obłędem w oku na ulicach i nie obdzieram królików żywcem za skóry, to chyba nikomu nie zawadzam w życiu. Osobiście rzecz biorąc jestem wielką fanką podejścia, że wiara nie powinna w żaden sposób odbierać wolności. Teoretycznie powinna narzucać jakąś tam moralność, ale z tym się rodzimy i chyba nawet nie trzeba do tego wkładu jakiegoś tam bóstwa, czy jego kapłanów. W momencie gdy wiara zaczyna w jakiś sposób wpływać na rzeczy tak prozaiczne jak nawet wyjście na spotkanie, to przestaje mi się to podobać. Może też dlatego do fanów katolicyzmu nie należę.

Cotygodniowe wychodzenie z owczym posłuszeństwem do kościoła mnie nie pociąga. Tak jak opowiadanie obcemu facetowi, który (przynajmniej w teorii) nie wie co to seks, że spędziłam pół nocy na gorącym kochaniu się. Mój seks, moja prywatna sprawa. To samo tyczy się czasu wolnego, który niekoniecznie muszę trwonić waląc zdrowaśki, robiąc przysiady (jak mnie w dzieciństwie Babcia ciągała do kościoła to zawsze miałam nieodparte wrażenie, że te wstawanie, siadanie i klękanie ma na celu obudzenie uśpionego monotonią ceremonii towarzystwa) i w kółko słuchając tego samego. Msze są tak archaiczną i skostniałą tradycją, że aż dziw, że w ogóle ktoś jeszcze na nie chodzi. Ja pomimo tego, że ostatni raz moja stopa w kościele świadomie stanęła w okolicach gimnazjum, mogę bez trudu zacytować całą wypowiedź księdza. Czyli przy odrobinie samozaparcia sama bym mszę przeprowadziła. Zatem po co tam co tydzień łazić? Po kazania? Nie bądźmy śmieszni. One albo nie mają sensu, albo są manifestem politycznym. Nie po to chyba zostały one wymyślone. Jeśli ktoś mi powie, że na mszę się chodzi po duchowe oczyszczenie, to się głośno zaśmieję. Nie wiem co duchowego może być w słuchaniu, jak facet w kiecce gromi wszystko, co nie jest PiSem, a dzieciaczki biegają z koszami zbierając kasę. Jeśli kiedykolwiek coś można było poczuć podczas mszy, to chyba umarło to całe wieki temu.

Moim skromnym zdaniem ludzie na msze chodzą z przyzwyczajenia. Od zawsze każdą niedzielę tak spędzali, więc dzień bez wysłuchania "moja bardzo wielka wina" byłby dniem niepełnym. I co jest chyba najgorsze, ta przerażająca tradycja ma się dobrze wśród ludzi młodych.

A cała ta notka powstała tylko dlatego, że miałam iść na piwo i nawalić się dziko z koleżanką. Ale nie pójdę. Dlaczego? Bo ona cały dzień była poza domem i na 21 musi iść na mszę, bo za dnia nie miała kiedy.
Jezu, co?