poniedziałek, 25 lipca 2011

Jak bezpośrednio przyczyniam się do rozwoju nauki i podryw na jądra

Znajoma moja Anna ostatnio podczas wyprowadzaniu mnie na spacer do parku opowiedziała mi taką oto historię.
Wracała do domu i czekała na autobus. Pogoda była tradycyjnie wredna, a na przystanku siedziały sobie dwie starszawe panie w stylu "Gdzie jest krzyż?". No i tak te obie panie narzekały sobie na pogodę, że mokro, że zimno, że to nie jest prawdziwe lato, gdy jedna wreszcie rzuciła, że to dlatego, że ludzie w Boga nie wierzą.
Koleżanka Anna uchem zastrzygła i postanowiła przysłuchać się jakie to jeszcze rewolucyjne teorie na temat pogody będzie jej poznać. No i się dowiedziała.
Buńczuczna babcia wyjaśniła swojej znajomej, że teraz to nie wierzą w Boga, przez to latają w kosmos i tam powiększają tą dziurę ozonową i dlatego ciągle leje. Ale to nie koniec! Oni w ten kosmos latają, bo już nie ma żadnych świętości. Czyli ludzie nie biorą ślubów, są te aborcje, eutanazje i homosekualizmy. Po prostu kompletna katastrofa religijna, zniszczenie oraz potępienie. A to tylko dlatego, że mamy deszczowy lipiec.
Czyli zbierając wszystko do kupy. Deszcz spowodowany jest dziurą ozonową, którą powodują loty w kosmos, które powodują tak niemoralne zachowania jak bycie homo, czy życie w wolnym związku, co zaś jest dowodem na brak wiary w Boga. Czyli innymi słowy moja orientacja bezpośrednio przyczynia się do rozwoju nauki, między innymi do organizacji lotów w kosmos.
Super!

A tak poza innymi orbitami, ale wciąż naukowo byłam dzisiaj z przestrachem oglądać moje drugie próbki z projektu. I jasna cholera, to było piękne. W życiu całym swoim nie widziałam cudniejszych i wyraźniejszych preparatów. To było przeżycie tak podniosłe, że dosłownie słyszałam za sobą te zastępy anielskie śpiewające hosanny na cześć moich  idealnych próbek. Ale to jeszcze nie był koniec cudów. Napawając się pięknem mojej próbki natrafiłam na to, czego tak zaciekle do osiągnięcia sukcesu potrzebuję. Na...

MIKROJĄDRO.

Ach, śliczne było. Aż żałowałam, że nie ma w okolicy nikogo, komu mogłabym powiedzieć niskim zmysłowym głosem "Pokazać ci moje mikrojądra?". Przykładowo promotorowi. Byłby zachwycony. Niestety wszyscy o godzinie zero, kiedy to odkryłam swoje pierwsze mikrojądro siedzieli już sobie w domkach wcinając pyszne obiadki, ale co tam. Mam zaznaczone na którym preparacie dokonałam tego przełomowego odkrycia i przy najbliższej okazji się pochwalę.
O ile oczywiście to mikrojądro jeszcze zdołam namierzyć pośród tych paru tysięcy komórek.

sobota, 23 lipca 2011

W sobotni poranek rozważam komórki

Komórki moje po spędzeniu nocy nie poczuły się lepiej. Nadal były biedne, martwe i bez jąder, ewentualnie z niewybarwionymi. Prowadząca o dziwo nie przeprowadziła na mnie egzekucji za przetrzymanie całego naszego projektu o 3 MINUTY za długo w hydrolizie i jakoś udało mi się z tego morza beznadziei wyłuskać 7 preparatów, które nadawały się do policzenia. Dzięki temu mamy już jakiś pierwszy wynik, z którego osobiście mogę podać takie wnioski:
- Trzymanie komórek w hydrolizie dłużej o nawet 30 sekund zabija projekt i osobę go wykonującą.
- Kwas solny zjada barwnik. Na przyszłość przemyć komórki wodą destylowaną.
- Obowiązkowo muszę kupić marker do szkła.
- Kwas w oku jest be.
- Stężenia od 100 do 1000 są beznadziejne, gdyż już w stężeniu 180 była śmierć i zniszczenie (zatem kolejna próba idzie ze stężeniami od 0 do 200. I tak do oporu, aż nie ustalę EC50).
- Komórki skażone są nie dorobione i podłużne jak makaron. Komórki zdrowe wyglądają jak komórki.
- Znalezienie mikrojąder graniczy z cudem.
- Jak mam włączoną muzykę, to idzie mi lepiej.

W poniedziałek dla odmiany znów tam kicam, bo nastawiłam do alkoholu moje pozostałe ziarenka. Jak  je będę hydrolizować, to jak Matkę kocham, nie oderwę od nich wzroku i po równo 6 minutach wyciągnę. Nawet jeśli po drodze ktoś będzie chciał wysadzić laboratorium w powietrze, a stado dinozaurów napadnie Politechnikę. Nie ruszę się i już.

A tak na koniec El Rolada, leżąca dumnie o godzinie 5 rano na swojej niczego nie świadomej ofierze - Natalii. Nie ma to jak spać z 5 kilo mięsa na sobie.

czwartek, 21 lipca 2011

Wieczorna myśl

Jeszcze zanim pójdę spać napiszę szybko, że odkryłam kim bym chciała być, gdybym nie była tym kim jestem. Chciałabym być Tonym Starkiem.
Ale tylko tym w wersji Roberta Downeya Juniora. Czyli jeszcze bardziej wymiętoszonym przez rzeczywistość, kochającym samego siebie i w ogóle made of WIN. I nosiłabym koszulkę z napisem "I <3 myself".

Co nie zmienia faktu, że chyba sobie i tak taką sprawę. Nawet nie będąc Tonym Starkiem.

Wietnam

Tytuł notki zainspirowany Mamutkiem, gdyż jak jej opowiedziałam przez telefon moją historię i skwitowałam całość wdzięcznym "tragedia" powiedziała, że tragedia to to nie jest, ale jakiś Wietnam albo inny Sajgon już tak. Zatem Wietnam dzisiaj był. Do rzeczy.

Projekt mój inżynierski idzie sobie kroczkiem powolnym bardziej do tyłu niż do przodu. Do tyłu, bo łażę na tą uczelnię codziennie jakby mnie coś pogrzało i nic z tego nie wynika. Bity tydzień modliłam się do moich nasionek bobu, sadziłam je, ważyłam, obcinałam, zalewałam alkoholem i chłodziłam, żeby dzisiaj to wszystko spektakularnie poszło się masowo kochać. A wszystko zaczęło się od tego, że zgodnie z wszystkimi zaleceniami przesączyłam orseinę, zalałam obcięte wcześniej korzonki kwasem i poszłam hydrolizować. Niestety podczas hydrolizy nastąpił mały kataklizm, który przedłużył cały proces o 3 minuty. Które jak się okazało, były kluczowe w całym badaniu. No ale ja jeszcze niewinna i nieświadoma dalej robiłam swoje.
Wrzuciłam pierwszy, zabarwiony preparat pod mikroskop i... no właśnie nic. Komórki są, ale wszystkie jakoby pozbawione jąder. Niezrażona poszłam po jedyną prowadzącą na terenie laboratoriów zapytać jak podłączyć do komputera kamerkę z mikroskopu. Kobieta bardzo inteligentnie powiedziała, że kamerkę podłącza się do miejsca na kamerkę. Ja nadal z niegasnącym uśmiechem zapytałam, a gdzie takowe cudo znajdę, a kobieta z irytacją odparła, że mam przynieść swoją.
Le wut?
Ciężko było uwierzyć w głupotę tej kobiety, więc jej delikatnie wyjaśniłam, że ja nie posiadam na stanie specjalistycznej kamery do mikroskopu wartego tyle co nowe BMW. I zapytałam gdzie kamera z zestawu. Kobieta już kompletnie wyprowadzona z równowagi warknęła, że skąd niby ona ma wiedzieć. Może stąd, że to ona tam pracuje, nie kurde ja. Ale co tam. Wolała rzucić okiem na preparat, zapytać ile trzymałam w skażonym środowisku próbki i uznać, że zamiast 48 godzin powinnam 44. No to jest taka różnica, że zaraz się tu poskładam z podniety. Ja vs mikroskop - 0:1.
Kolejny preparat, a tam nadal zima. Komórki niezabarwione niemal na złość, a ja zaczynam odczuwać pewien niepokój. Właśnie w tym momencie pojawiła się moja prowadząca projekt, spojrzała na te upośledzone tkanki i kompletnie niezrażona powiedziała, że mam zrobić wszystkie 21 preparatów i wrzucić je do lodówki na noc, bo w końcu jutro też jest dzień. Co z tym, że ostatnią rzeczą jaką pragnęłam robić w piątek wieczór, to kwitnąć w laboratorium. Przyjadę, wyboru chyba większego nie mam.
Wszyscy sobie poszli, a ja zostałam sama na polu bitwy, zmagając się z korzonkami i pieprzonym barwnikiem, który miałam wszędzie, tylko nie gdzie powinnam. Po drodze jeden korzonek się z przyczyn mi niewiadomych zdezintegrował na bibule, a ja w panice wywaliłam barwnik na blat. Ale to dopiero był początek mojego końca.
Przelewając kolejny preparat drobniutka kropelka prysnęła mi do oka. Zignorowałam fakt myśląc, że to w końcu woda. Dopiero, gdy lewe oko zapłonęło żywym ogniem przypomniało mi się, że przecież wszystko wrzuciłam wcześniej do stężonego kwasu solnego. Wyjąc jak zarzynana wsadziłam łeb pod kran myśląc ponuro, że po raz pierwszy w życiu przydały mi się przepisy BHP. Szkieł kontaktowych się pozbyłam i resztę roboty wykonywałam ślepa jak nietoperz.
Gdy już wreszcie stamtąd wyszłam (a raczej się wyczołgałam) byłam na granicy zejścia śmiertelnego. Najbardziej mnie chyba dobił fakt, że nie osiągnęłam tego dnia niczego. Chociaż teraz wypiłam kawę, więc cytując kolegę Krzysia, osiągnęłam wypicie kawy. Dzień zaliczamy do nie straconych.

Właściwie Wietnam pasuje. W końcu na moment nie miałam oka. Billy came back from Vietnam just a shadow of a man. (Oysterhead rulz)

wtorek, 19 lipca 2011

Mam internet napędzany na chomiki

Vectra uznała, że po cholerę komu szybki Internet. Zwolnili specjalistów od łącza, wywalili wszystkie sprzęty i zakupili stadko chomików syryjskich. Teraz zamiast śmigającego łącza w kabelku mam jakiś wytwór internetopodobny, który działa jakby owe chomiki nie miały już siły produkować więcej energii i połowa zdechła w swoich kółkach obrotowych. Czyli innymi słowy kompletna kaszana i zaczynam się przyzwyczajać do tego, że prędko nie wróci.

Oczywiście jak doszłam do wniosku, że coś jest nie tak najpierw dostałam zawału, zrobiłam generalną czystkę na komputerze, zeskanowałam osiemset razy i zrobiłam kopię zapasową tekstów. Co oczywiście niewiele dało, bo kompik jest zdrowy, czysty jak łza i nie ma powodów do niepokoju. Nie licząc oczywiście braku internetu. Ale ja mam taką tendencję, że jak coś siada, to ja już mam zawał. Przy okazji snuję czarne scenariusze, że matko, a jak będę musiała go dać do czyszczenia? A na nim jest TYLE RZECZY, KTÓRYCH NIE CHCĘ NIKOMU POKAZYWAĆ OMG. No zawał.  To jak historia ze Starfighterem, którego ukrywałam w szafce w pokoju jak dwunastolatek Playboya pod łóżkiem. Paranoję to ja mam we krwi.

Są tego plusy. Zamiast marnotrawić cenny czas na pierdoły mogę skupić się tylko i wyłącznie na pisaniu. Może to jakiś misterny plan odgórny mający na celu zmuszenie mnie do napisania więcej. Z drugiej s trony po co taki plan? Ja codziennie piszę masę nowych stron i gonić mnie do tego nie trzeba.

Poza tym Mamutek oszalała i zasypała nas jedzeniem. I to jedzenie jest cudowne, bo mamy pół tony warzyw, pasty z fasoli, ryb, ciast i zmutowaną drożdżówkę. Oczywiście jak się później okazało (Mamtuek mnie poinformowała) jest to chałka, ale ja tam w to nie wierzę. Wygląda jak dwukilowa drożdżówka, więc to jest dwukilowa drożdżówka. Albo raczej drożdżówa.
Tak czy siak, mamy bezustanny festyn jedzenia i szalenie mnie to cieszy. Życie się od razu jakieś takie fajniejsze robi gdy pojawia się jedzenie. Albo może mam po prostu podejście każdego studenta, którego odwiedzili rodzice z torbą wałówki XD

niedziela, 17 lipca 2011

Kościół ukradł mi piwo

Kurde, zawsze byłam zdania, że wierzyć można we wszystko i to już jest prywatna sprawa każdego. W końcu co mnie interesuje, że ten wierzy w Boga, ten w Latającego Potwora Spaghetti, a ci w Wielkiego Cthulhu. Człowiek jest tak skonstruowany, że w coś wierzyć musi. Kiedyś to były żywioły, które sterowały życiem ludzkim, teraz to już są bardziej rozwinięte istoty czy nauka. Wiara była, jest i będzie i wszyscy musimy się z tym pogodzić.

Gorzej się ma sprawa praktykowania jej i krzewienia wokół. Przykładowo ja tam nie biegam z transparentami, że wierzę w to i to, WY TEŻ MUSICIE GRR! Również moje przekonania nie wpływają jakoś znacząco na moje życie codziennie. Nikt mi nie zakazuje jeść w sobotę rano jajka na miękko, nigdzie nie napisano, że nie mogę słuchać Primusa. Jestem istotą wolną i póki nie morduję z obłędem w oku na ulicach i nie obdzieram królików żywcem za skóry, to chyba nikomu nie zawadzam w życiu. Osobiście rzecz biorąc jestem wielką fanką podejścia, że wiara nie powinna w żaden sposób odbierać wolności. Teoretycznie powinna narzucać jakąś tam moralność, ale z tym się rodzimy i chyba nawet nie trzeba do tego wkładu jakiegoś tam bóstwa, czy jego kapłanów. W momencie gdy wiara zaczyna w jakiś sposób wpływać na rzeczy tak prozaiczne jak nawet wyjście na spotkanie, to przestaje mi się to podobać. Może też dlatego do fanów katolicyzmu nie należę.

Cotygodniowe wychodzenie z owczym posłuszeństwem do kościoła mnie nie pociąga. Tak jak opowiadanie obcemu facetowi, który (przynajmniej w teorii) nie wie co to seks, że spędziłam pół nocy na gorącym kochaniu się. Mój seks, moja prywatna sprawa. To samo tyczy się czasu wolnego, który niekoniecznie muszę trwonić waląc zdrowaśki, robiąc przysiady (jak mnie w dzieciństwie Babcia ciągała do kościoła to zawsze miałam nieodparte wrażenie, że te wstawanie, siadanie i klękanie ma na celu obudzenie uśpionego monotonią ceremonii towarzystwa) i w kółko słuchając tego samego. Msze są tak archaiczną i skostniałą tradycją, że aż dziw, że w ogóle ktoś jeszcze na nie chodzi. Ja pomimo tego, że ostatni raz moja stopa w kościele świadomie stanęła w okolicach gimnazjum, mogę bez trudu zacytować całą wypowiedź księdza. Czyli przy odrobinie samozaparcia sama bym mszę przeprowadziła. Zatem po co tam co tydzień łazić? Po kazania? Nie bądźmy śmieszni. One albo nie mają sensu, albo są manifestem politycznym. Nie po to chyba zostały one wymyślone. Jeśli ktoś mi powie, że na mszę się chodzi po duchowe oczyszczenie, to się głośno zaśmieję. Nie wiem co duchowego może być w słuchaniu, jak facet w kiecce gromi wszystko, co nie jest PiSem, a dzieciaczki biegają z koszami zbierając kasę. Jeśli kiedykolwiek coś można było poczuć podczas mszy, to chyba umarło to całe wieki temu.

Moim skromnym zdaniem ludzie na msze chodzą z przyzwyczajenia. Od zawsze każdą niedzielę tak spędzali, więc dzień bez wysłuchania "moja bardzo wielka wina" byłby dniem niepełnym. I co jest chyba najgorsze, ta przerażająca tradycja ma się dobrze wśród ludzi młodych.

A cała ta notka powstała tylko dlatego, że miałam iść na piwo i nawalić się dziko z koleżanką. Ale nie pójdę. Dlaczego? Bo ona cały dzień była poza domem i na 21 musi iść na mszę, bo za dnia nie miała kiedy.
Jezu, co?

czwartek, 14 lipca 2011

Historia mojego życia

Tylko ja mogę mieć tyle szczęścia, żeby cały dzień cieszyć się piękną, słoneczną pogodą, a następnie po wyjściu od fryzjera trafić na kolejny Wielki Potop, z gromami walącymi po chodniku, potokami wody na ulicach i wiadrami deszczówki wylewającymi się na głowę. Pieczołowicie układane włosy w przeciągu jakichś 10 sekund po opuszczeniu salonu zamieniły się w puchatego baranka, a ja sama brodząc po kostki w wodzie wracałam do domu. Parasol niewiele mi pomógł. I tak wyglądam teraz jakby ktoś próbował mnie utopić w kałuży. Jedyny z tego plus, że moje włosy po fryzjerze zawsze wydawały mi się zbyt perfekcyjne. Dzisiaj im daleko do tego.

środa, 13 lipca 2011

Hawt

I to niestety nie jest tytuł nawiązujący to jakiegoś hawt man on man action. Tylko raczej do warunków pogodowych, które krótko mówiąc są hardkorowe. Można dokonać samospalenia, ewentualnie się ugotować już nawet nie na miękko, a na twardo. Wszyscy oczywiście znamy plusy i minusy gotowania się na twardo (to w nawiązaniu do man on man action), ale nie będę się w nie dziś wdawać. Dziś wdam się w moje jakże ambitne praktyki, bo jest to temat tak porywający, że normalnie można tam z nadmiaru emocji zejść na zawał.

Aktualnie wynik w makao wynosi 36 do 22. Czyli zdrowo wymiatam i mam zamiar przekroczyć magiczną barierę 50 jeszcze w tym tygodniu. Do tego rozwinęłyśmy się o granie w wojnę i na tym polu również prowadzę 2:0. Z czego jedną rozgrywkę rozgromiłam w rekordowo krótkim czasie 5 minut. Patrzcie na stratega.
Nadal muszę łazić na ósmą, nadal siedzę bezczynnie do 12, aż ktoś mi wreszcie da do poczytania jedną kartkę norm. Jakież to faszczynującze. Nic nie wskazuje na to, że moje położenie się zmieni. Przez co ja jestem coraz bardziej zdeterminowana, żeby wreszcie mieć to wszystko w dupci i przynieść sobie laptopa. Przynajmniej w Simsy bym zagrała. I chyba to uskutecznię. Jeśli nie w tym tygodniu, to w następnym.

Równolegle oczywiście nie mogę usiedzieć w miejscu i zgodziłam się na samobójczą misję zwaną wykonywaniem projektu inżynierskiego równolegle z praktykami. Nie wiem co we mnie wstąpiło jak się na to zapisywałam, ale zaczynam wątpić. Już nie mogę się doczekać liczenia 1500 komórek na próbkę. Z czego próbek mam 7. Czyli 10500 komórek, a mnie zliczenie jednego preparatu zajmuje około godziny. Oblicz błąd średniokwadratowy, wykonaj testy istotności i narysuj regresję. Herp derp.

wtorek, 12 lipca 2011

O tym jak umarłam na Harrym Potterze

Natalia ma wiele zalet. Jest ładna, mądra, utalentowana w rysowaniu, wymyślaniu historii i ostatnio pieczeniu ciast. Jest szalenie miła, cudownie się z nią żyje, mieszka oraz tworzy projekty komiksowe. Ogólnie rzecz biorąc jest prawdziwym skarbem. I do tego pracuje w miejscu, gdzie wejściówki do kina i na koncerty spadają z nieba wprost do łapek pracowników. I oczywiście ich towarzyszy (w domyśle - do moich).

Jej nową zdobyczą było podwójne zaproszenia na przed-premierę Harry'ego Pottera. Zatem zaśliniona jak buldog przed witryną sklepu mięsnego rzuciłam się z Natalią do kina przy okazji też przeżywając prawdziwy konflikt interesów. Bo tak, chciałam zobaczyć ten film tak szaleńczo, że opisać się tego nie da. Ale z drugiej strony O NIE! to ostatnia część. Czyli nigdy więcej Potterów. Nigdy więcej czekania. Nigdy więcej podniet. Jezu, moje życie chyba się skończyło...
Ale mniejsza z tym.

Jeśli miałabym osobiście wymienić cztery rzeczy, które doprowadzają mnie w kinie do szału to bez zastanowienia powiedziałabym dzieci, popcorn, dubbing i 3D. Na dzisiejszym seansie była masa dzieci i darmowy popcorn dla wszystkich, a film był dubbingowany, do tego w 3D. Ślicznie. Ale po pierwszych 10 minutach ogólnej epickości przestały mi przeszkadzać plastikowe bryle, chrupanie, mlaskanie, dzieciarnia i polski dubbing. W ogóle nic mi nie przeszkadzało, no bo kurde, to był Potter. W jakiekolwiek wersji - i tak będzie zajebisty. I był, och był.
Niestety reszta świata będzie miała możliwość poznać tą epickość dopiero w piątek (hłe hłe hłe), więc nawet nie mogę napisać jak absolutnie cudowna była scena w której... No właśnie. Mogę tylko powiedzieć, że McGonagall jest moim nowym idolem i też bym chciała w jej wieku mieć jaja z azbestu. Kobieta była bardziej męska niż horda barbarzyńców szturmująca Hogwart. Oklaski. A jak miała przemowę przed samą bitwą, to sama chciałam wstać, porwać najbliższą różdżkę i rzucić się do walki. Takich dowódców potrzebujemy.

No i co teraz? Koniec Potterów. Trochę trudno w to uwierzyć, ale po przeczytaniu ostatniej części czułam się o wiele gorzej niż dziś. Bo dzisiaj dokładnie wiedziałam co się stanie i z kim, więc nie był to już taki szok. Cóż mogę powiedzieć. Była to niesamowite przeżycie i mogę mieć tylko nadzieję, że jeszcze za mojego życia trafi się kolejna taka seria, która na długie lata mnie porwie.
Chociaż jestem pewna, że nawet jak będę miała osiemdziesiątkę na karku, to będę z radością wracać do książek i filmów i będą mnie tak samo porywać, jak za pierwszym razem.

środa, 6 lipca 2011

6 do 4, czyli stan aktualny zwycięstw w karty

Dzień trzeci praktyk, a ja już odczuwam tak głęboką frustrację, że tego słowa nie opiszą. Abstrahując od faktu, że jedyne co robię, to siedzę na dupci w bufecie, jem, czytam segregatory o BHP i dzisiaj zaczęłam grać w karty, to jeszcze nie widzę sensu pojawiania się tam o 8 rano. Zwłaszcza, że codziennie dopiero około 10 komuś się przypomina, że tam jestem i z łaski mi daje znowu jakiś papier do czytania. Dzisiaj pobili samych siebie - na 6 godzin jakie tam powinnam spędzić dali mi 4 kartki do przeczytania. Jutro najpewniej dostanę jeden akapit i wtedy będę mogła puścić to wszystko z dymem.

Czego ja się spodziewałam? No cóż, może jakiejś faktycznej pracy laboratoryjnej, a nie zakwitu w bufecie. Już widzę swoje sprawozdanie z praktyk:
"Podczas czterech tygodni praktyk w laboratorium oczyszczalni ścieków dogłębnie przestudiowałam karty charakterystyk substancji niebezpiecznych takich jak mydło w płynie, czy kostka do WC oraz pobiłam rekord makao."
Osobiście rzecz biorąc nie znoszę tracić czasu. A tam tracę czas jak chyba jeszcze nigdy w życiu.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Przepisami BHP można ewentualnie palić w kominku w tą wredną pogodę

Wszyscy dookoła wakacje i wolność, a ja w ulewie cisnę przez miasto w stronę mojego nowego miejsca pracy, gdzie nawet mi za to nie płacą, zwanego laboratorium oczyszczalni ścieków. A nie płacą, bo praktyki są bezpłatne i powinnam być w ogóle wdzięczna za to, że mogę oglądać ich epickie sprzęty oraz pić ich kawę (z tą kawą to nawet fair trade jest).

Bity miesiąc spędzę kulając się po laboratoriach i patrząc z zachwytem na Ważnych i Zdolnych pracowników laboratorium, sama nie mając prawa nic samodzielnie dotykać. Buhu. A ja naiwnie myślałam, że będę mogła jakieś oznaczenia robić. A tu nico. Pełne rozczarowanie. Po prostu będę za darmo siedzieć na terenie oczyszczalni i wyniosę z tego tyle co tam sobie zobaczę jak kto inny robi.

Z drugiej strony jakbym już była takim kierownikiem laboratorium to też bym jakiemuś szemranemu dziecku z Polibudy nie pozwoliła maczać łapek w moich odczynnikach. A jeszcze coś puści z dymem lub ukradnie, jak nikt nie będzie patrzył? Środki bezpieczeństwa trzeba zachować i przykładowo zająć delikwenta na cały dzień dając mu opasłe tomisko przepisów BHP.

Mój stosunek do BHP jest podobny do tego jaki reprezentuje sobą Jeremy Clarkson. BHP wymyślili ludzie, którzy są karłowaci, podli i łysiejący. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie w stanie przebrnąć przez instrukcję reakcji w razie pożaru, gdy natrafi na określenie "ewakuacja może zajść w trybie spontanicznym". Czyli jakim? Wszyscy z dzikim wrzaskiem rzucają się do wyjścia tratując po drodze kobiety, dzieci i staruszków? Czy może nagle pracownicy wstają i spontanicznie skaczą z okien? Również ucieszyła mnie informacja, że szkło laboratoryjne nie jest wykorzystywane do celów spożywczych. No shit.
Kto to pisze i po co? Zawsze gdy czytam przepisy BHP odnoszę wrażenie, że ich autor miał na celu z potencjalnego czytelnika zrobić kompletnego debila. A ja nie przepadam za robieniem ze mnie debila.

Chyba jeszcze mniej pocieszający jest fakt, że moje szkolenie BHP będzie trwało kolejne 2 dni. Oszaleję. Ale za to na pocieszenie kończę robotę o 14, więc mogę się od biedy poświęcić i poczytać o tym, że kwasów się nie pije, a ręka wsadzona do wirówki przestaje przypominać rękę.

sobota, 2 lipca 2011

Ciasto!

Po zjedzeniu naszego wyrobu nadal żyjemy. Hurra!

I jeszcze do tego kieliszek wina. Mmm...

Cukiernicza katastrofa i nowy początek

Postanowiłyśmy dzisiaj z Natalią upiec tartę cytrynową z okazji jej urodzin. W naszym przypadku gotowanie wspólne zawiera w sobie potrzebne składniki oraz jakieś cztery kilo trotylu, ze trzy granaty ręczne i ostre narzędzia. A wszystko dlatego, że to jakby wpuścić do kuchni Gordona Ramsaya razy dwa. Jeden będzie próbował zarąbać drugiego za sam fakt wejścia mu w drogę. U nas wygląda to mniej więcej tak samo.

Kruche ciasto po upieczeniu wyglądało całkiem nieźle. Zostało nam jedynie zalać kremem cytrynowym, upiec go i będzie ślicznie. Niestety nie założyłyśmy, że lejąca się polewa przecieknie poza formę i upieprzy wszystko dookoła. Chcąc go ratować chciałam szybko przelać krem ponownie do garnka i wtedy całe ciasto postanowiło spektakularnie rozwalić mi się na stopach. I było po cieście.

Chwilowe spięcie opadło i postanowiłyśmy, że się tak prędko nie poddamy. Kolejne ciasto trafiło do piekarnika już na blasze, która nie miała jak przepuścić kremu. Potem już zalanie całości masą cytrynową było tylko formalnością. Pozostaje jedynie pytanie, czy nasz wyrób cukierniczy po przejściach jest w ogóle jadalny. Tego nie wiemy i trochę się boimy sprawdzić.

A nowy początek, bo ciasto powstało z popiołów jak feniks, a ja też powstaję z popiołów jak feniks. Długo nie pisałam na żadnym z moich blogów i może ten jakoś dłużej pociągnie. Nowy blog, nowy start. Brzmi górnolotnie.