sobota, 31 maja 2014

Fox i mebelki (to zacznie niedługo być seria)

Oficjalnie wypowiadam wojnę sklepowi z second hand meblami.

Nie wiem na jakiej zasadzie ten magiczny przybytek działa i jak na siebie zarabia, ale to ewidentny, sklepowy jednorożec. Był dziś zamknięty. Oczywiście, że był zamknięty. Wszystko dookoła otwarte, ten zamknięty. Pewnie dlatego, że z pieniędzmi w dłoni szłam po MOJE szafki nocne. W końcu im bardziej się chce iść do tego sklepu, tym bardziej jest on zamknięty. Pytanie brzmi jak mam go przechytrzyć teraz, skoro chcę tych szafek? Czy mam poprosić kogoś, żeby mi towarzyszył i całą swoją energię skupiał na nie pragnieniu wejścia do sklepu? Sklep wyczuje, że to ściema. Czy to znaczy, że już nigdy więcej nie dostanę się do środka? A może ten sklep w ogóle nie istnieje i jest wytworem mojej wyobraźni? Albo może otwiera się jedynie 29 maja o godzinie 16:40 na parę minut, żeby potem znowu zniknąć na stulecia? Czy miałam kupić szafki tego dnia jak je widziałam? Ale przecież byłam przed wypłatą, z 20 funtów w portfelu. Czy może to dziura czasoprzestrzenna? Ten telewizorek wyglądał naprawdę przedpotopowo. Tak wiele pytań.
Rozbiłabym namiot przed sklepem, ale praca. Myślę, że numer telefonu do właściciela wystarczy, muehehe.

Z goryczy kupiłam szafę oraz komodę. Przyjdą co mnie co prawda dopiero 24 czerwca, ale kulturalnie poczekam. Też potrzeba będzie dwóch osób do złożenia ich, ale też dam radę. W końcu po coś mam to inż przed nazwiskiem. Nawet MSc mam. Nie potrzebuję nikogo do poskładania mojej szafy, pff. Ja i moje tytuły naukowe sobie damy radę. A jak nie damy, to mam sąsiada.

W temacie sąsiadów, będę musiała mojego wydziaranego sąsiada jednak osaczyć, najlepiej uzbrojona w jakąś łapówkę kulinarną, bo jak może jestem inżynier, to wiercenie w ścianach żeby zawiesić lustro mnie przerasta. Najpierw uzbroję się w lustra, potem uzbroję się w sąsiada. Znalazłam w domu puszkę farby w kolorze ścian, więc mogę wbijać gwoździe gdzie popadnie, bylebym je potem zakleiła i zamalowała. Luzik.

Firanki zamówione, chociaż ja sobie nie ufam w kwestii miar. Więc jeśli będą za krótkie/za długie/w ogóle poza wszelkimi założonymi z góry miarami, to jakoś wykombinuję żeby pasowały. Skoro udało mi się wykombinować karnisz bez wiercenia dziury w ścianie (czyli bez sąsiada), który o dziwo nie trzyma się na taśmie izolacyjnej, to i firanki zdołam zawiesić jak człowiek.

piątek, 30 maja 2014

Proszę zapisać w kalendarzu

30 maja roku 2014 Fox dostała swoją pierwszą, poważną wypłatę za pracę, jaką chciała wykonywać i jaka była powiązana z jej latami nauki.

Ulica Pokątna była dziś zamknięta. Ale nie obawiajcie się, szafeczki. Jutro was dorwę.

czwartek, 29 maja 2014

Znalazłam ulicę Pokątną

Jest sobie w Tiverton sklep z second hand meblami. Wiem o nim dlatego, że mi o nim powiedziano. I tyle. Ponieważ od tygodnia dzień w dzień po pracy podchodzę pod drzwi i zastaję je zamknięte. Trochę mi zależało na zobaczeniu co kryje ten zawsze zamknięty sklep, ponieważ pragnę starych, uroczych mebelków. W imię tej zasady kupiłam przecierany, biały stół oraz dwa krzesełka. Kolejna na liście jest szafa i niech mnie piekło pochłonie, chcę zbadać przeklęty, meblowy second-hand. Ale ten jak na złość był zamknięty każdego dnia.

To jak polowanie na jednorożca.

Dziś uznałam, że to chrzanię. Skoro jest zawsze zamknięte, to to kompletnie mam gdzieś i idę robić swoje. A tu nagle objawił mi się ten jednorożec. Dokładnie wtedy, kiedy powiedziałam, że mi nie zależy. Oniemiała ruszyłam w stronę otwartych drzwi i po przekroczeniu progu zdałam sobie sprawę dlaczego zawsze jak chciałam zobaczyć sklep, to był zamknięty.

Ten sklep na pewno nie należy do świata mugoli.

Żeby się po nim poruszać, trzeba chodzić bokiem - tak szalenie wąsko w nim jest. Meble dosłownie piętrzą się po sufit, poskładane jedne na drugie, że trzeba się poważnie przyjrzeć gdzie się kończy półka, a gdzie zaczyna biurko. Kąty pod jakimi się nachylają te meblowe wieże są zaskakujące. Właściciel kryje się gdzieś w okolicach czwartej alejki, uzbrojony w telewizorek pamiętający czasy dinozaurów i ogląda mecz piłki nożnej. Ale jak się go zapytasz o typ mebla, to momentalnie ci pokaże co zechcesz. Spojrzenie w górę ukazuje nam, że na suficie też są meble. Zwisają sobie z drewnianych belek dachu, konkretnie to krzesła. Jakie sobie człowiek zażyczy. Meble są wszędzie.
Zgubiłam się w meblowym labiryncie, między oszkloną, wiktoriańską komodą, a ogromnym, skórzanym kufrem. Ale za to znalazłam piękne szafki nocne, totalnie niefunkcjonalne, ale chyba mnie to nie interesuje. Są śliczne, to się liczy. A ja jutro mam wypłatę.

I o ile kawałek magicznego świata Tiverton jutro pozwoli mi do siebie wkroczyć, to je kupię.

wtorek, 27 maja 2014

Katastrofa

Gdzie ten reżyser? Bo zaczynam myśleć, że faktycznie jestem bohaterką jakiegoś filmu babskiego.

Poranek jak poranek, ugotowałam jajko coby je dać do kanapki na lunch i przeżuwając płatki śniadaniowe poszłam otworzyć okno. Nie zdążyłam się porządnie odwrócić, a tu gołąb. Konkretnie to w moim salonie, bezceremonialnie lądujący na dywanie. Ja wrzask i machanie rękami coby drania wygonić, przy okazji zrzuciłam z półki ściereczki. I ganiam tak za tym gołębiem i czuję, że coś mi spalenizną śmierdzi.

Ściereczki spadły na jeszcze gorącą płytę ceramiczną i właśnie się z nią permanentnie integrowały.

Dźwięk jaki wyrwał wyrwał się z mojego gardła nie był ludzki.

Podczas gdy ja rzuciłam się ku ratowaniu piecyka, skrzydlaty sprawca zamieszania dał popisowo nogę, zanim przerobiłam go na gulasz. Dym, smród, czeluści piekielne i ja nadal w pidżamie, z gołębimi piórami wszędzie i osmoloną twarzą. Idealny poranek.

Ściereczki umarły, piecyk wygląda strasznie, ja spędzam kolejne pół godziny pytając Wujka Google "JAK USUNĄĆ SPALONE ŚCIERECZKI Z PŁYTY CERAMICZNEJ AAAAA". Zeskrobałam, piecyk jak nowy. Ale nigdy więcej uchylenia okna bez nadzoru.

Takie scenki tylko w filmach. Albo u mnie. Wielka Angielska Przygoda, zaiste.

niedziela, 25 maja 2014

Siedzę pod klimą w Costa Coffee i mi mrozi ręce, ale potrzebuję internetu

I w końcu jestem na swoim. Pierwsza noc udana, spałam jak zabita na moim nowym materacu, w swojej nowej pościeli i było miło. Ugotowałam też pierwszy obiad, jakim było inauguracyjne curry. Bo akurat były sosy curry na przecenie i curry jest po prostu zawsze dobre. Moja lodówka jest smutna, bo można w niej znaleźć zaskakująco dużo cydru i zaskakująco mało jedzenia. Człowiek musi mieć priorytety, gdy zostaje sam w pustym mieszkanku.

Ale spoko, udekoruje się wszystko po kolei. Przede wszystkim musiałam zrobić podstawowe zakupy i zaopatrzyć się w takie rzeczy jak kosz na śmieci, abażury do lamp (!) i mydelniczka (ciągle w planach). Właściwie to co chwila zdaję sobie sprawę, że jeszcze tego czy tego mi brakuje i powiem szczerze, że na swój sposób jest to zabawne. Codziennie coś muszę kopić, bo nagle się okazuje, że nie mam sitka na odcedzenie ryżu, nie wspominając już o czajniku na herbatę. Po drobnym załamaniu wczoraj wieczorem przyszła refleksja, że twardym trzeba być, a nie miętkim i zaczęłam nosić przy sobie notatnik, coby zapisywać czego jeszcze mi potrzeba.

Lista niepokojąco ciągle się powiększa, zamiast skracać.

Ale za to zakupiłam stolik oraz dwa krzesła. To znaczy, stolik i krzesła nadal są w stanie surowym i mam je na razie jedynie w teorii, ale we wtorek pojawią się ciałem i duchem w mojej jadalni. Dookoła mnie jest o groma antykwariatów, ale moim sklepem numer jeden jest Chic It, gdzie właścicielka sprzedaje ręcznie udekorowane przez siebie mebelki. Przyszłam tam obawiając się niebotycznych cen i pytam o stolik niewielki do jadalni oraz chociaż dwa krzesełka. Właścicielka pokiwała głową i mówi chodź ze mną do magazynu.
W magazynie stosy mebli czekających na przerobienie. Znalazły się dwa ładne krzesła, stolika brak. Ja smutek, właścicielka mówi hej, ja mam taki niewielki, okrągły stoik u siebie w domu. Chcesz go?

Wat.

Nie no, naprawdę ładny. Chcę. Ona na to, że luz, wybierzemy kolor na jaki mam ci pomalować i metodę postarzania. Stolik i krzesła przerobione będą twoje za 175 funtów co ty na to?

Przysięgam, gdzieś w tle Freddie Mercury zaśpiewał "Is this is the real life? Is this just fantasy?".

Ponieważ zaplanowałam kupno pięknej, białej, totalnie niefunkcjonalnej ławeczki i mam za cel położyć na niej kwieciste poduszki, całe mieszkanko będzie do bólu urocze, pastelowe i w ogóle vintage. Dlatego też mój stół oraz krzesła do kuchni będą pomalowane na kolor kości słoniowej, przecierane migdałowym. TO.BĘDZIE.PIĘKNE. Czuję, że wyposażę pół mieszkania z tą kobietą. Wszystko co ona oferuje jest śliczne i nic mnie nie powstrzyma przed kupieniem słodkich mebelków.

Wszystko się piknie układa. Poza tym wróciły czasy rozdawania mi wizytówek przez wszystkich. Już znam większość właścicieli antykwariatów, wszyscy mówią do mnie "love", dają mi wizytówki i mówią spoko spoko, ja zamykam o 16, ale zadzwoń do mnie wieczorem, razem z zięciem pomożemy ci nieść te krzesła do domu, w końcu mieszkasz po drugiej stronie ulicy.

Tylko czemu do jasnej anielki wszyscy mówią, że mam kanadyjski akcent. Skąd ja w ogóle mam kanadyjski akcent? Czy mówię 'abut' zamiast 'about' jak Terrance i Phillip? Podskakuje mi głowa podczas mówienia? Dziwne dziwne...

czwartek, 22 maja 2014

Jednak nie taki zbawca

Dzień bez emocji, to dzień stracony.

Jednego dnia mi źle wpisują dane adresowe do banku, blokują kartę i ogółem jest kaszana, kolejnego sama przyprawiam się o zawał, zabijając swój komputer. Historia ma się tak.

Postanowiłam, ja głupia, obadać program nie używany przeze mnie od co najmniej trzech lat. Włączyłam i nic. Kombinuję dalej i nic. I tak sobie kombinowałam aż nie zdałam sobie sprawy, że dosłownie każda ikona na moim komputerze przybrała złowrogo tą samą ikonę tego przeklętego programu. Ogarnęła mnie niepewność i kliknęłam na to, co kiedyś było internetem. Nic. Moje dokumenty? Zima.
Ok, stary jest, może coś mu się pochrzaniło. Restart.

I nic.

PANIKA.

Na komputerze służbowym zadałam wujkowi Google bardzo inteligentne pytanie "WSZYSTKIE MOJE IKONY CHCĄ SIĘ OTWORZYĆ W JEDNYM PROGRAMIE POMOCY DLACZEGO AAAAA" i dowiedziałam się, że mam przywrócić starą kopię zapasową systemu.

Shit.

Czy ja kiedykolwiek kazałam przez ostatnie 4,5 roku mojemu komputerowi zrobić kopię zapasową? Czy ostatnia będzie z 2011? Włączam z duszą na ramieniu przywracanie systemu i JEST. Kopia z soboty! Jesteśmy uratowani! Ikony uratowane!

Jednak nie. Komputer nie może przywrócić kopii zapasowej.

WIĘKSZA PANIKA.

Ok, tylko spokojnie. Wyłączmy antywirusa, zróbmy przywracanie systemu jeszcze raz. Zadziałał. A ja mam minus 10 lat życia i plus 10 nowych, siwych włosów.

Ciekawość zabiła kota, ciekawość (i przede wszystkim głupota), zestresowała Fox. Nigdy więcej.

Wywaliłam ten pomiot szatana zwany programem i więcej nie będę się bawić w informatycznego odkrywcę.

środa, 21 maja 2014

Tajemnica rozwiazana!

Zadzwoniłam do banku i co się okazało? Że baba źle spisała kod pocztowy. I muszę dziś zaś osobiście się tam kulać, żeby to poprawiono.

Tylko spokój może nas uratować. Spokój i siekiera.

wtorek, 20 maja 2014

Jak trudne może być spisanie danych z kartki?

Odpowiedź: bardzo trudne, niemożebnie, niezmierzenie, straszliwie, BARDZO.

Jak wspominałam, poszłam dziś do banku zmienić dane adresowe. Wszystko pięknie, pani spisała dane, w domku miałam na mailu potwierdzenie, że dane zostały zmienione wszystko pięknie. Tego samego wieczora postanowiłam w końcu zamówić te internety i opłacić je i co?

Dane adresowe jakie wpisuję, nie zgadzają się z tymi jakie bank ma wpisane.

TRZYMAJCIE MNIE.

Poszłam pod prysznic odetchnąć i spróbowałam jeszcze raz. Bez rezultatu, nadal dane nie pokrywają się z tymi co bank posiada. Nie mam siły się zdenerwować. Z drugiej strony, gdyby wszystko szło tak pięknie i bez problemu, to bym zaczęła podejrzewać, że żyję w Truman Show. Nie denerwuję się, wcale a wcale.

Jutro urwę tej babie łeb i nasikam jej do karku.

Zbawca

Mój szef dziś przypełzł do mnie, pochłoniętej czytaniem o wydajności zakładów fermentacji anaerobowej w Wielkiej Brytanii, postawił mi przed nosem swojego nowiutkiego laptopa i zapytał czy mogę mu pomóc.
Laptop ma dosłownie trzy dni, a tam armagedon. Program antywirusowy wrzeszczy, outlook próbuje ściągnąć maile, ale nie umie, syf, kiła i mogiła. Spojrzałam na szefa niepewnie i powiedziałam jasne, pogrzebię.

Po dziesięciu minutach grzebania już wiedziałam, że nie raz jeszcze będę ratować sprzęty tego chłopa. Mój szef robi wszystko na hurra i potem są tego tragiczne konsekwencje. W takim razie od początku, najpierw wywalimy źle skonfigurowanego maila i założymy na nowo. Wywaliłam, założyłam i... pustka. Z poprzednio widzianych 200 maili nie ma ani jednego, a ja czuję jak mi krew z twarzy odpływa. Żegnaj okrutny świecie, właśnie wywaliłam w eter 200 kawałków wściekle ważnej korespondencji, firma upadnie, ludzie zginą, a Winston mną nakarmi swoje krowy.

Nagle komputer się ocknął i zacząć ściągać z zapasowej bazy danych zaginione maile. Ja natomiast wylałam kawę do zlewu, coby nie dostać z nadmiaru adrenaliny zawału. Dzień uratowany, laptop uratowany, wielomilionowe inwestycje uratowane. A to wszystko w stodole przerobionej na biuro we wsi o adekwatnej nazwie Nomansland.

Z poważnych rzeczy, jakie robią dorośli ludzie, załatwiłam sobie interview w sprawie numeru ubezpieczenia na przyszły tydzień. Również zmieniłam dane adresowe w banku, dałam znać Radzie Miasta, że już mogą mnie orżnąć z kasy i dowiedziałam się jakie internety sobie załatwić. Dzień uważam za udany.
Materac nadal się nie odzywa, ale ma czas do jutra. Dzień w którym zamieszkam w pustym mieszkaniu z materacem się zbliża. Chyba jutro z tej okazji kupię jakąś patelnię i płyn do zmywania.
Albo kołdrę. Kołdra by się właściwie przydała.

poniedziałek, 19 maja 2014

Wszystko się dzieje tak bardzo

Nagle mam mieszkanie. Podczas tego tygodnia zdążyłam zostać zdradzona przez jedną agencję, żeby poczołgać się do drugiej i wynająć mieszkanie. Ładne, nowe, w centrum i do tego z lodówką. Bez zamrażalnika, ale nie będę wybrzydzać. Jest ładne i mnie na nie stać, to najważniejsze.

Jak się okazuje, znalezienie mieszkania to jednak pikuś. Załatwienie papierkologii związanej z tą decyzją to jakieś totalne jaja. Teraz jak mam adres, to mogę iść do banku zmienić moje dane adresowe, bo oni biedni nadal myślą, że ja w Coventry jestem. Dzięki temu już nikt nie będzie się zastanawiać czemu mam na danych w banku adres z miejsca, gdzie dawno nie mieszkam.
Kolejna sprawa to skoro już mam adres, to mogę ubiegać się o numer ubezpieczenia. Hosanna na wysokości, nie będę miała wściekłego podatku od zarobków dzięki temu. Cudnie. Mogę też już powiedzieć naszej Radzie Miasta, że mogą zacząć kosić ze mnie pieniądze. Zdziercy.
Również z adresem i zmienionymi danymi w banku mogę sobie załatwić telefon na abonament, bo mój aktualny jest KITOWY. Nagle muszę dzwonić do ludzi, a dzwonienie kosztuje, pff.
Następnie internety, bo internety są ważne. Na razie sprawdzam opcje, bo wszyscy chcą mnie oskubać. Chociaż w kategorii oskubywania, wodociągi otrzymują laur zwycięzcy.

Wodociągi powiedziały muehehe, nie masz licznika to kasujemy cię 50 funtów miesięcznie.
Zadzwoniłam do managera budynku, że się nie godzę i chcę licznik. Jutro oddzwoni z wiadomością od landlady. Ale serio, 50 za wodę? Chyba bym z tej okazji zbudowała sobie wodospad. Skoro nie ma licznika, to mogę zorganizować sobie mały park wodny za moją krwawicę.

Prąd okazał się najmniej problematyczny. Mam takie coś, z czym grzecznie idę do budynku za rogiem, tam daję pieniążki, oni ładują mi coś, a ja coś wpycham do dziurki obok bezpieczników. I ta dam, mam prąd. Jak w amerykańskich filmach, mam prąd praktycznie na automat z monetami. To rozwiązuje problem dzwonienia do kogośtam, kto znowu chciałby mnie kosić chore kwoty za brak licznika. Gorzej jak zapomnę ładować tego czegoś. Ale przynajmniej nie mam zamrażalnika, więc mi schabowy nie wypełznie.

Skończywszy z papierkologią, mam materac. Jest piękny, miękki, wypasiony, po przecenie i dotrze do mnie pod koniec tygodnia. Jest to jedyny mebel, jaki aktualnie posiadam. I stojąc dzisiaj tak w już wynajętym przeze mnie mieszkaniu ogarnęła mnie myśl straszna.

To zawsze Natalia urządzała nasze domy w Simsach.

Nie mam pojęcia o dekorowaniu wnętrz i po zrobieniu rachunku sumienia zdałam sobie sprawę, że ja nawet nie wiem jakie meble musiałabym kupić. Materac, szafa oraz stół z krzesłem to takie oczywiste wybory. Ale co dalej? Nie mam bladego pojęcia. Moje projekty w Simsach zawsze były okropne i nie chcę zamienić naszego realnego mieszkanka w jeden z simsowych koszmarków z moich szczenięcych lat. Jestem przerażona. I jedyne co dziś zdołałam postanowić, to kupić w jakiejś przyszłości kompletnie niefunkcjonalną, metalową ławeczkę, na której położę kwieciste poduszki i będę ją podziwiać, najpewniej w sypialni. Albo salonie.
Boże, naprawdę nie mam pojęcia o dekorowaniu wnętrz.

poniedziałek, 12 maja 2014

Ludzie (i koty) bezdomni

Dupa.

Mieszkanko, które spodobało mi się w sobotę nie pozwoli na koty. Mieszkania z dzisiaj nie pozwolą na koty. Ale hej, mamy jedno co pozwoli na koty. Od 3 czerwca, buehehe.

Jęczę topiąc smutki w cydrze w pubie, jęczę Ianowi jak mnie odwozi do domu, jęczę Lindzie jak parzy mi herbatkę, jęczę Natalii jak z nią rozmawiam, jęczę Mamie przez telefon i generalnie, to jęczę. 

Ja tam nie mam nic przeciwko czekaniu do 3 czerwca, ale ciekawe co na to mój szef opłacający mój aktualny pobyt. Szczerze wątpię w taką hojność. Również czuję się okropnie z myślą, że siedzę na głowie Ianowi i Lindzie i pożeram ich obiadki, i śpię w ich łóżeczku i w ogóle. Wszystko jest łokropne, nadal nie mam domu, a domy dostępne nie pozwalają na koty. Co kurde ludziom kot szkodzi? Nie mam zamiaru ściągać tyranozaura, więc whyyyy?

Natalia wygrzebała dwie opcje, ponoć dopiero co dodane. Jutro dzwonię tam 9:01 i oferuję w zamian nerkę za mieszkanie. Bo pozwalają na zwierzątka. Boziu pozwalają.

Moje wymagania co do mieszkania maleją w każdą chwilą. Oto jak nisko upadam.
1 wersja - centralne ogrzewanie, podwójne okna, lodówka, piecyk, parking, w miarę odnowione
2 wersja - centralne ogrzewanie, podwójne okna, piecyk, a miarę odnowione
3 wersja - może być elektryczne ogrzewanie, okna lepiej podwójne, piecyk, w miarę odnowione
4 wersja - elektryczne ok, okna mogą być pojedyncze, niech chociaż nie wygląda jak nora
5 wersja - COKOLWIEK, POZWÓLCIE MI NA KOTY

Buhu.

sobota, 10 maja 2014

Najlepszy zakup w historii zakupów

Pół miasta mi zazdrościło. Sama sobie zazdroszczę. Mój doughnut jest po prostu perfekcyjny.

Nadal nie mam mieszkania. Mam jedno na oku. Mam też jeszcze 4 umówione do zobaczenia i jedno do umówienia, które ma potencjał. Teraz mam dylemat czy szukać dalej, czy brać to ładne z dzisiaj. DECYZJE.

Poza tym spędziłam godzinę w publicznej pralni czytając gazetę i zerkając na swoje piorące się majtki. Moje życie zaczyna wyglądać jak scenariusz jakiegoś filmu. Wywiozło mnie na wieś, wszyscy mówią do mnie "love", szukam miejsca do zamieszkania, gubię się w krzakach, gadam z krowami i kupuję w desperacji monstrualnego doughnuta.

Jeśli znajdę mieszkanie i zacznę kupować vintage meble na wyprzedażach w miasteczku, to oficjalne zostanę bohaterką jakiegoś słodziachnego filmu o życiowych zmianach.

środa, 7 maja 2014

Urwało mi głowę

Pobudka o 5:40 i śmigamy 80 mil do Fraddon, zadupia zadupiów, żeby popatrzeć na dziurę w ziemi i podebatować nad tym kiedy ta dziura zacznie być dobrze prosperującym zakładem fermentacji anaerobowej. Właściwie to była to owocna debata, szkoda tylko, że większość czasu spędziliśmy ciężko zastanawiając się nad tym gdzie znajdziemy dla mnie buty robocze, w których nie będę miała możliwości podania zupy dla pięcioosobowej rodziny. Udało się, chociaż z butach na mojego Tatę i roboczej kurtce do kolan wyglądałam jakby mnie wyrwano z jakiegoś opowiadania Neila Gaimana. Byłam komiczna i dostarczyłam reszcie ekipy sporo radości.
Przy okazji wiało tak koszmarnie, że chyba mam naderwaną głowę z szyi.

Potem pojechaliśmy do kolejnej dziury w ziemi, tym razem zarządzanej przez krwiożerczych Niemców, również podumać nad tą dziurą i zastanowić się, czy lewa rura nie będzie stała na drodze prawej i czy w ogóle do podgrzewaczy dochodzi wystarczająco dużo składników.

Nasze projekty to dziury w ziemi, firmy budowlane, ładne obrazki na kartkach i zapach świńskiej kupy. Z tego będzie kiedyś energia, zapamiętajcie moje słowa.

Po owocnych 10 godzinach w robocie, zostałam wyrzucona w miasteczku, żeby pooglądać mieszkania. I nie ma to jak skończyć dzień mocnymi wrażeniami.
W pierwszym mieszkaniu bym nie zamieściła nawet swojego wroga. Smutne, ponure, ciemne miejsce w dziwnej okolicy. Chyba podziękuję.
Drugie mieszkanie było świetne, wymagało generalnego przemalowania wszystkiego. Ale najlepsza była okolica i widok z okien. Było tuż obok pubu, co mu się spłonęło jakieś 1,5 tygodnia temu do cna, więc widoczek na trupa budynku z okna zawsze spoko. How about no.
Trzecie mieszkanie było ŚLICZNE. Świeżo odnowione, z kuchenką, piękną łazienką...
I ogrzewaniem elektrycznym. Następny proszę!

Nieco dobita mieszkaniami wyszłam z agencji i oto telefon w kwestii mieszkania "no english". Jak się okazało "no english" się jednak nie wyniesie, bo nie ma gdzie się podziać, bardzo nam przykro, że kazaliśmy ci lizać ciastko przez szybę, mamy jedno z elektrycznym ogrzewaniem co ty na to?

NIE.

Dupiaty dzień był dupiaty, a stał się jeszcze bardziej jak się okazało, że moja upatrzona poduszka w kształcie ogromnego donata zniknęła ze sklepu. Coś we mnie pękło. Jakim prawem ktoś kupił mojego upatrzonego donata, tego którego miałam kupić sobie jak tylko bym miała mieszkanie? Szczyt. Nie dość, że nie mam mieszkania, to jeszcze nie mam donata, niech szlag wszystko trafi.
Ze zgryzoty poszłam do sklepu o niego zapytać i w porywie rozpaczy i frustracji, zamówiłam sobie jednego. Żyje się tylko raz. Nie będę miała mieszkania, ale przynajmniej dorwę donata. Chociaż tyle.

Jakim cudem ludzie jadą na swoją Wielką Angielską Przygodę z 100 funtami w kieszeni brakiem dachu nad głową. Toż jedzenie ryby pod mostem, albo nędznego Tajwańczyka, gdzie baba nie umie wydać reszty, gdzie mieszkania są brzydkie lub mają "no english" na stanie to nie przygoda, to coś strasznego!

Przynajmniej szef powiedział, że raport bez zastrzeżeń. Jestem z siebie taka dumna, że gdybym miała mieszkanie i piwo, to bym to oblała.

wtorek, 6 maja 2014

Fox - menel w garniturze

Dziś tak naprawdę miałam pierwszy dzień pracy. Zaczęło się od tego, że szef mnie podwoził jadąc wiejską dróżką jakieś 100 na godzinę, mówiąc 100 słów na sekundę. Nie miałam pojęcia czy mam się bać o swoje życie, czy stresować zadaniami jakie zostały mi zlecone.

W naszej stodole miało dzisiaj miejsce Bardzo Poważne Spotkanie Rady Nadzorczej, a ja zostałam oficjalnym skrybą. Miałam grzecznie słuchać i grzecznie notować co kto miał do zrobienia. Brzmi prosto. Przestaje być proste jak 16 facetów gada na raz i wszystko jest ważne. Spamiętaj tu imiona i zadania, równocześnie notując o czym jest mowa. Wykłady level hard.
Wykazałam się też szokująco szeroką wiedzą na temat tworzenia aplikacji mobilnych i dizajnu stron internetowych. Tylko dlatego, że Natalia mi o tym opowiada często i gęsto i mój zgąbczały mózg zdołał jakąś wiedzę w tym temacie wchłonąć. Byłam z siebie bardzo dumna, bo ze skryby na moment zamieniałam się w pełnoprawnego uczestnika dyskusji.

Po wszystkim szef kazał napisać raporcik co się działo i kto co robi. Napisałam, wysłałam, czekam na komentarze/ochrzan/pochwały. Mój pierwszy wkład w firmę zrobiony, zrobiłam śliczną tabelkę!

Po robocie zawieziono mój zagubiony tyłek do miasta, gdzie szłam oglądać mieszkanie. W mieszkaniu okazał się być pan, co "no english" jak się go pytało kiedy się wyniesie. Też "no english" w kwestii kiedy spłaci zaległy czynsz, z tego co mówiła pani z agencji. Po cholerę wystawiać do wynajęcia mieszkanie, skoro nie potrafią się pozbyć poprzedniego lokatora. Co ja, w cenie dostanę to "no english"? Będzie mi kibel czyścić, obiadki gotować? Podziękuję. Wolałabym mieszkanie "no no english".

Pani zaoferowała inne mieszkanie, ale ja odmawiam współpracy z miejscem z elektrycznym ogrzewaniem. Więc podczas gdy "no english" będzie się wynosić lub nie, będę szukać dalej.

Mając drobne załamanie nerwowe nad wszystkim po trochu, a głównie brakiem stałego dachu nad głową, kupiłam rybę z frytkami zawinięte w gazetę i jak ten totalny menel stałam w deszczu, pod mostem, pożerając rybę w gazecie i wiedząc, że nie mam gdzie mieszkać. Była bardzo dobra, poparzyłam sobie mordkę i popłakałam sobie trochę nad swoim smutnym losem. Ale potem właściciel domku, gdzie przemieszkuję mnie odebrał, wsadził do autka i utulił mówiąc, że mieszkanko się znajdzie, a oni jakby co mają lodówkę na stanie jakby mi się trafiło fajnie miejsce ale bez lodówki. Kryzys zażegnany, w pokoju czekała na mnie puszka domowych ciasteczek na pocieszenie.

Jutro pobudka o 5:30, ponieważ jadę odwiedzić mój kiedyś w przyszłości projekt na drugim krańcu świata, jakbym już na pierwszym krańcu nie mieszkała. A potem umówię więcej mieszkań, bo w końcu może gdzieś w Tiverton znajdzie się miejsce bez bonusu pod postacią niechcianego lokatora.

piątek, 2 maja 2014

Wizytówki są wszędzie, a ja przecież nie jestem Patrickiem Batemanem

Tiverton okazało się być na ewidentnym krańcu świata. A miejsce, gdzie się aktualnie zatrzymuję jest już po prostu poza światem. Drogi są chyba pionowo pod górkę i ledwo mieści się na nich jeden samochód. O dwóch, które miałyby się minąć można zapomnieć. Spotkałam więcej bażantów niż ludzi. Ludzie wszyscy dają mi swoje numery telefonów mówiąc, że mam dzwonić w każdej sprawie. Obawiam się, że bażanty też niedługo zaczną to robić.

Zaczęło się od stacji kolejowej pośrodku niczego, gdzie ja wlokąc swoją walizkę zapytałam żałośnie jedynej, żywej istoty w okolicy jak znaleźć taksówkę na tym zadupiu. Jak spod ziemi wyrósł miły, starszy pan mówiący że oto jest i też on mnie zawiózł na mój koniec świata, po drodze robiąc drobną wycieczkę krajoznawczą i oczywiście dając mi swoją wizytówkę.

Mieszkam u przemiłej pary, która dała mi pokój swojej córki do tymczasowego mieszkania w nim i karmią mnie jakby co najmniej chcieli mnie utuczyć i zjeść. Cholera wie, na tym zadupiu może faktycznie zjada się polskich pracowników. Tak czy inaczej, są uroczy i bezustannie chcą mi dawać ciasteczka oraz robić herbatkę. Przy okazji dostałam ich wizytówki.

Do pracy zawiozła mnie żona szefa, będąca równocześnie księgową, samochodem pełnym błota i dzieci. Po drodze podziwialiśmy wiatraki, gdyż najstarsza córka lat 7 ma fascynację wiatrakami. Dostałam wizytówkę żony szefa.

Jak się okazało, biuro to nic innego jak stodoła przerobiona na biuro. Wszyscy są boleśnie mili, a ja dostałam do czytania stosy papierków do ogarnięcia co się właściwie aktualnie w firmie dzieje. Wizytówek chyba nie muszę wspominać. Przy okazji mam poważnego, służbowego maila, który wygląda jeszcze poważniej z podpisem moim jako Koordynatorem Projektów. Równie poważny jest fakt posiadania służbowego laptopa i wizja służbowego samochodu. Nie mam pojęcia jak się dostosuję do posiadania kierownicy po drugiej stronie i samego w sobie ruchu drogowego, ale tu chyba nie ma ruchu drogowego. Dobry start.

Mam wrażenie, że radzę sobie całkiem nieźle jak na fakt, że mieszkam w Hobbitonie, pośród wyrośniętych hobbitów rozdających wszystkim wizytówki i mówiących do mnie "darling". Czuję się jak domowe zwierzątko. Ale całkiem rozumiem papierki jakie mi dano do czytania, nie do końca rozumiem co będę konkretnie robić. Wiem za to, że dyrektor Stu ma 5 tysięcy kurczaków, dyrektor Winston tysiąc krów, a pies latający w okolicach naszej stodoły za mną nie przepada. Co wyjaśnia dlaczego nie dostałam jego wizytówki.

Pierwszy plan: znaleźć mieszkanie w miasteczku.

czwartek, 1 maja 2014

Koty mają paszporty, a ja depresję

Jestem taka spełniona. Oba koty mają już chipy i paszporty, można je przemycać za granicę. Ale to nie teraz. Teraz jadę sama jak palec, na pałę, z nadal nielegalną walizką i poczuciem, że nie dożyję do zimy.

Szef napisał w  nocy do mnie, że hej masz tu 120 stron raportu jakiegośtam, "update me on this". Ok stary, o jaki update ci mam zrobić. Że co się zmieniło w raporcie (?), że coś ja mam zmienić, że mam ci przypomnieć, że miałeś go przeczytać. WTF chłopie. Poza tym ja się pakuję, ja tu płaczę po kątach, szczepię koty, sprzątam dom i w ogóle jestem tak przydatna jak jeszcze nigdy. Albo byłam. Byłam, bo jest noc.

Położę się. A jutro spakuję ręcznik.