Tiverton okazało się być na ewidentnym krańcu świata. A miejsce, gdzie się aktualnie zatrzymuję jest już po prostu poza światem. Drogi są chyba pionowo pod górkę i ledwo mieści się na nich jeden samochód. O dwóch, które miałyby się minąć można zapomnieć. Spotkałam więcej bażantów niż ludzi. Ludzie wszyscy dają mi swoje numery telefonów mówiąc, że mam dzwonić w każdej sprawie. Obawiam się, że bażanty też niedługo zaczną to robić.
Zaczęło się od stacji kolejowej pośrodku niczego, gdzie ja wlokąc swoją walizkę zapytałam żałośnie jedynej, żywej istoty w okolicy jak znaleźć taksówkę na tym zadupiu. Jak spod ziemi wyrósł miły, starszy pan mówiący że oto jest i też on mnie zawiózł na mój koniec świata, po drodze robiąc drobną wycieczkę krajoznawczą i oczywiście dając mi swoją wizytówkę.
Mieszkam u przemiłej pary, która dała mi pokój swojej córki do tymczasowego mieszkania w nim i karmią mnie jakby co najmniej chcieli mnie utuczyć i zjeść. Cholera wie, na tym zadupiu może faktycznie zjada się polskich pracowników. Tak czy inaczej, są uroczy i bezustannie chcą mi dawać ciasteczka oraz robić herbatkę. Przy okazji dostałam ich wizytówki.
Do pracy zawiozła mnie żona szefa, będąca równocześnie księgową, samochodem pełnym błota i dzieci. Po drodze podziwialiśmy wiatraki, gdyż najstarsza córka lat 7 ma fascynację wiatrakami. Dostałam wizytówkę żony szefa.
Jak się okazało, biuro to nic innego jak stodoła przerobiona na biuro. Wszyscy są boleśnie mili, a ja dostałam do czytania stosy papierków do ogarnięcia co się właściwie aktualnie w firmie dzieje. Wizytówek chyba nie muszę wspominać. Przy okazji mam poważnego, służbowego maila, który wygląda jeszcze poważniej z podpisem moim jako Koordynatorem Projektów. Równie poważny jest fakt posiadania służbowego laptopa i wizja służbowego samochodu. Nie mam pojęcia jak się dostosuję do posiadania kierownicy po drugiej stronie i samego w sobie ruchu drogowego, ale tu chyba nie ma ruchu drogowego. Dobry start.
Mam wrażenie, że radzę sobie całkiem nieźle jak na fakt, że mieszkam w Hobbitonie, pośród wyrośniętych hobbitów rozdających wszystkim wizytówki i mówiących do mnie "darling". Czuję się jak domowe zwierzątko. Ale całkiem rozumiem papierki jakie mi dano do czytania, nie do końca rozumiem co będę konkretnie robić. Wiem za to, że dyrektor Stu ma 5 tysięcy kurczaków, dyrektor Winston tysiąc krów, a pies latający w okolicach naszej stodoły za mną nie przepada. Co wyjaśnia dlaczego nie dostałam jego wizytówki.
Pierwszy plan: znaleźć mieszkanie w miasteczku.
Jestem zapluta, zasmarkana i zapłakana ze śmiechu. Takiej świetnej opowieści jeszcze nie czytałam. I chcę więcej. Dużo więcej:))
OdpowiedzUsuńSłuszna reakcja. Lepiej się śmiać niż płakać ;]
Usuń