niedziela, 31 sierpnia 2014

Dwa debile i wiertarka

Ktoś pamięta jeszcze, że ja miałam lustra do powieszenia? Ano właśnie, kupiłam je w maju i od tego czasu sobie kulturalnie leżały na podłodze w zapasowym pokoju, czekając na zbawiciela z wiertarką. Bo jak już wszyscy wiemy, sąsiad mnie zrobił w konia.

Ponieważ uznałam, że dwa miesiące znajomości, codzienne podróżowanie do pracy, jedno wyjście na piwo po godzinach oraz jedno podzielenie się koktajlem ze szpinaku czyni ze mnie i Johana coś na kształt znajomych, zebrałam się na odwagę i zapytałam czy by nie użyczył swoich zdolności i wiertarki w procesie wieszania luster. Johan się zgodził więc w piątek radośnie pognaliśmy do mnie do domku, gdzie czekały dwa lustra i ściany.

Uznaliśmy, że lustro na dwóch gwoździach jest prostsze do ogarnięcia, więc najpierw przedpokój. Zrobiliśmy profesjonalne przymiarki, zaznaczyliśmy na ścianie gdzie wiercić i dajemy. Gwoździe wstawione, bierzemy lustro i...

Jakieś 5cm za daleko mamy jeden gwóźdź.

Jak do tego doszło? Zmierzyliśmy lustro od ramy do ramy, a nie od zawieszki do zawieszki. No geniusze. W takim razie usuwamy felerny gwóźdź, mierzymy znowu, wiercimy i... nadal nie pasuje. No dobra, w porządku, to znowu to samo. Moja ściana zaczynała powoli wyglądać jak po obstrzale i w końcu się udało! Hurra!

Krzywo jak cholera.

Po 8 dziurach w końcu lustro zawisło. Nie chcę nawet myśleć jak wygląda ściana za nim. Cóż, dla sztuki trzeba pocierpieć. Zabraliśmy się za lustro w łazience i przy pierwszym wierceniu odpadła nam połowa ściany. Ja zakwiczałam z przerażenia, Johan się poskładał ze śmiechu i udawał, że przy okazji przewiercił się przez instalację elektryczną, przez co prawie zeszłam na zawał. Oczywiście koszmarne dziurska po nieudanych próbach zakryliśmy lustrem.

Założymy firmę - Daria&Johan: Powiesimy ci lustra żeby goście myśleli, że przeżyłeś strzelaninę!

czwartek, 21 sierpnia 2014

1:1

Rano w końcu przeprowadzono ze mną oficjalną rozmowę podsumowującą koniec mojego miesiąca próbnego. Dowiedziałam się, że jestem super. Jestem superhiper, odwalam kawał dobrej roboty, której nikt inny nie kapuje, że po prostu jest fajnie i planujemy dalej mój rozwój. Wyszłam z rozmowy prężąc dumnie pierś jak paw, bo w końcu miałam powody.

Do czasu...

Alon, nasz inwestor, wrzód na tyłku świata i firmy (i przy okazji "zazdrosna dziewczyna Winstona", jak to mówi Ellie) molestował mnie dziś mailami co chwila. Bezpośrednio było to związane z telekonferencją jaką przeprowadziliśmy we wtorek, gdzie ja przez 1,5 godziny próbowałam coś powiedzieć, a dziesięciu facetów generalnie narzekało na ogólny stan ustawy o odnawialnym cieple. No i po którejś mailowej ścianie tekstu Alon w końcu uznał, że to on do mnie zadzwoni. No dobra Alon, dzwoń.

Alon wyskoczył z setką pytań na temat odnawialności procesu we Fraddon, na co grzecznie odpowiadałam i wyjaśniałam. Aż Alon nie rzucił, że ale my jesteśmy zgodnie z wytycznymi ustawy o emisjach, nie? Tak napisałaś w raporcie.

Zzieleniałam.

Ostatni raport jaki ode mnie mógł widzieć miał ponad miesiąc i miał tłustym drukiem napisane, że to jest szkic obliczeń, nadal pracuję nad tym. Też teraz mam większą wiedzę i wiem, że nie ma takiej siły na świecie żebyśmy podpadali pod chore wytyczne emisji nowej ustawy. Pytam ostrożnie Alona o raport i tak, chodzi mu o ten relikt minionej epoki. Co tam, że potem napisałam mu n-ilość maili, że nie stary, dalsze obliczenia okazały, że kaszana, że nawozy, że emisje, że coś. Alon się zatrzymał na etapie czerwca i nie przemówiło do niego nawet moje mielenie ozorem podczas telekonferencji. Alon nie zarejestrował i to jest MOJA WINA, bo on teraz przeca nie pójdzie z poważnym pismem do rządu, skoro ono było na błędnych danych.

No trzymajcie mnie. Więc tłumacze mu znowu jak krowie na rowie, że ale Alon, ja nawet we wtorek na spotkaniu to mówiłam. Alon nie załapał. Ale wypytuje dalej, a ja się czułam jak na policyjnym przesłuchaniu w sprawie wielokrotnego morderstwa. Aż nie doszliśmy do wisienki na torcie. Padło pytanie kiedy wyszedł pierwszy dokument dotyczący ustawy. Mówię Alonowi zgodnie z prawdą, że w lipcu 2012.

No to dlaczego ja wcześniej nie zaczęłam pracować nad zmianami w tej ustawie, tylko teraz się za to wzięłam?

No nie wiem Alon, może dlatego, że wtedy jeszcze byłam na studiach i nie wiedziałam istnieniu tej ustawy?

Rano mnie miziali jaka jestem super. Potem Alon mnie rozniósł na atomy. Równowaga została zachowana. Alon zasłużył na swojego taga na tym blogu.

sobota, 16 sierpnia 2014

Ciężkie czasy wymagają drastycznych decyzji

W tym miesiącu mam drobne fiu bździu, żeby nie kupować mebli. Nie wiem dlaczego, pewnie zaczynam być skąpa, odkładam pieniądze na przyjazd Natalii i przy okazji mam meblową traumę po niemalże straceniu życia w starciu z komodą i szafą. Poza tym, podstawy już mam, nie widzę potrzeby ganiania za meblami, kiedy mam już na czym spać, siedzieć i w czym trzymać ciuchy. Zatem meble spadły na dalszy plan.

Jako, że w firmie wszyscy wiedzą o mojej niekończącej się historii z budowaniem sobie od zera życia na nowo, często się mnie pytają jak tam meble. Johan któregoś poranka zapytał czego jeszcze mi brakuje i odparłam, że nie na gwałt musiałabym kiedyś zaopatrzyć się w stolik do kawy. I oto alleluja, Johan ma stolik, który chętnie mi odstąpi! Ja wychodzę z założenia, że jak dają to brać, więc wzięłam. Stolik jest kwadratowy, z Ikei, w kuriozalnym, czerwonym kolorze. Do mojego zamysłu ślicznego mieszkanka pasuje jak pięść do nosa, więc czeka mnie przeróbka. Co akurat jest ekscytującą wizją. Tina zaopatrzyła mnie w pędzel i primer, dała parę mądrych rad i posłała do domu żebym drania wypiaskowała. Za tydzień mam się zgłosić po farby i BĘDZIEM SZALEĆ.

Natomiast w piątek nastąpiła szybka organizacja meblowa, gdyż Stuart wmaszerował do biura z radosnym okrzykiem "Free Chicken Friday!". Jak się okazało, Stuart miał na swojej farmie drobną nadprodukcję kurczaków i kto chciał, ten mógł sobie zabrać kurczaka co jeszcze tego poranka latał po podwórku do domu. Wszyscy przez moment mieliśmy obawy, że to może być nowa forma wypłaty, ale Stuart powiedział jedynie, że bierzcie i nakarmcie rodziny. No ok.

Tylko, że to są monstrum kurczaki i ważą po 7 kilo. Co ja jedna miałabym zrobić z 7kilowym kurczakiem?
No ale jak dają, to brać. Zwłaszcza zapas żarcia dla pięcioosobowej rodziny.

Ponieważ nie ma takiej siły w świecie żebym była w stanie pożreć 7 kilo kury zanim się zepsuje, zmusiło mnie to do zaopatrzenia się w zamrażalnik. Tak, jeszcze siedząc w biurze, z moim monstrum kurczakiem obok laptopa, zamówiłam sprzęt i dziś zawlokłam go do domu, po drodze amputując sobie pół palca na framudze. Ale zamrażalnik mrozi, a ja mogę w końcu posiekać tego potwora na kawałki, coby zamrozić na ciężkie czasy.

Poza tym, MOGĘ W KOŃCU KUPIĆ LODY, ŚPIEWAJCIE NARODY.

I takim oto sposobem się zaopatrzyłam w dwa meble w miesiącu, w którym nie miałam kupować mebli.

środa, 13 sierpnia 2014

Muppet show

Winston dziś przesłał mi wiadomość z załączonym do niej CV, że mam obadać gościa i sprawdzić czy warto jest go zapraszać na interview. Trochę się zdziwiłam, bo w końcu rekrutacją zajmuje się Dave z Debbie, ale w porządku, rzućmy na niego okiem.
Polak, więc chyba już wiem, dlaczego Winston posłał go mnie.

Pierwsze wrażenie - bezcenne. Gość zaczął maila do Winstona od radosnego "Hello!". Potem było już tylko lepiej. Że pragnie pracować w biogazach, że miał własną firmę w Polsce, że mieszka w Kent i chce się wkręcić w biogazowy biznes w Anglii. Wszędzie literówki, a PS doprowadził całe biuro do spazmów śmiechu. Cytuję:

"Proszę wziąć pod uwagę, że jestem z innego kraju, więc w razie kontaktu telefonicznego proszę o mówienie powoli i wyraźnie żebym zrozumiał."

I to właściwie był jego list motywacyjny. Urocze hello i prośba o mówienie powoli i wyraźnie, stojąca tuż obok zapewnienia, że potrafi język angielski. Właściwie po takim wstępie oglądanie CV się mija z celem, ale ja po prostu musiałam zobaczyć co to za firmę on miał.

Jak się okazało, był prezesem trzech firm. Ani jedna nie działała, bo wszystkie poszły z torbami. Jedna nawet dumnie świeciła w Krajowym Rejestrze Długów. Ale dorzucił nam linka do facebooka, gdzie mogliśmy łaskawie zobaczyć zdjęcia jakichś rur. Oraz przebój CV, linka do filmiku na youtube, na którym rzeczony aplikant jeździł na quadzie do energetycznej muzyczki. Ponoć w ramach swojej poprzedniej pracy. Nadal nie wiemy właściwie na czym polegało jego stanowisko.

Edukacja nie powiedziała nam wiele. Napisał, że ma magistra z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Tyle. Ani jaki skończył kierunek, ani z jakim wynikiem. Ot, jestem magistrem i zrobiłem ten tytuł na Uniwersytecie Jagiellońskim, PRZYSIĘGAM.

Wisienką na torcie było odgrzebanie pana na różnych szemranych portalach, gdzie pisał, że "lubi ludzi, którzy mają pieniądze i chcą robić biznes bez pośredników, przynosząc gotówkę". Zgodnie uznaliśmy w biurze, że pan jest muppetem, do tego jeszcze jakimś lewym i jednak nie zadzwonimy do niego mówiąc powoli i wyraźnie, że ma przyjść na rozmowę. Chociaż przyznam szczerze, że mam do niego tysiąc pytań, począwszy od "hello" w oficjalnym mailu, a skończywszy na youtube i sympatii do grubej gotówki w skórzanych neseserach.

Skąd się tacy ludzie biorą i czy na serio myślą, że nie da się ich w sieci znaleźć?

sobota, 9 sierpnia 2014

A tak przy okazji

Moja ławeczka + lampki w kształcie kwiatów = magia!


Kapitan Ameryka ratuje swoje hormony

Hormony zaatakowały. O poranku oberwałam silnym prawym prostym prosto w brzuch i jak mnie zgięło tak do 14 pozostawałam przykuta do kanapy. Miałam dziś ambitny plan iść zrobić pranie i zakupy, ale nie uśmiechało mi się wykonywanie jakiegokolwiek ruchu w stronę dalszą niż do lodówki po lemoniadę. Ale równocześnie zapragnęłam paskudnego, słodkiego jak jasna cholera, kremiastego ciasta z pudełka. To jest piękne, że można kupić regularny tort w Tesco i chociaż od pasa w dół byłam w agonii, ciasto samo do mnie nie przyjdzie. A skoro poczułam zew, to równie dobrze mogę się poświęcić i pójść. No i moje hormony tego potrzebowały.

Słowem wstępu. Zaopatrzyłam się niedawno w ABSOLUTNIE IDEALNY I TOTALNIE BOSKI plecak w kształcie tarczy Kapitana Ameryki. Zakup życia, serio. Nie rozstaję się z nim, bo przy okazji drań jest pojemny. Wróćmy do ciasta i hormonów.

Namierzyłam w Tesco pudełko z ciastem wyglądającym jak stężona cukrzyca i powlokłam się do kasy. Pakuję ospale moje kulinarne zachcianki, gdy kątem oka dostrzegam pożądliwy wzrok dziewczyny przy kasie, wlepiony w mój plecak.

"This is too awesome."

Nic tak człowiekowi nie poprawia humoru w dzień ataku hormonów, jak spotkanie kogoś równie podnieconego Kapitanem Ameryką co on. Kolejne pięć minut spędziłyśmy z kasjerką wymieniając się przeżyciami z ostatnich filmów Marvela i ogółem kwicząc przy tym jak dwie kretynki. Ponieważ jestem dobrym człowiekiem, dałam dziewczynie namiar na sklep gdzie może sama się zaopatrzyć w taką piękną tarczę i bogata w ciasto oraz sympatyczne wrażenie, że ludzie są fajni, wróciłam do domu. Hormonalny kryzys został zażegnany! Dziękujemy ci, kremowe ciasto i Kapitanie Ameryko!

Niby na pudełku ciasta jest napisane, że jest na 6 osób, ale ja tam wyzwania lubię.

czwartek, 7 sierpnia 2014

Urzędy wszędzie są takie same

Jestem Koordynatorem Projektów, Managerem Odnawialności Substratów, Naczelnym Informatykiem, Osobistą Asystentką i Filmowcem. No i Bogiem Węgla, wiadomo.

Naprawiłam dzisiaj trzy komputery. Ja nie mam pojęcia jak ci wszyscy pracownicy Greener For Life dbają o swoje nowe sprzęty, ale dziś dokręcałam napęd CD, czyściłam sprzęt z wirusów i naprawiałam błędy instalacyjne Office'a. Jak można sobie oderwać pół napędu, zakosić 54 wirusy mając profesjonalnego antywira i tak popsuć Worda, że ten w ogóle nie reagował, to ja nadal nie wiem. Ludzie są superzdolni, a ja okazało się, że mam najwięcej umiejętności komputerowych żeby z czystym sumieniem oddać w moje ręce laptopa z miliardem ważnych danych.

Przy okazji zgłosiłam się na ochotnika kreatywnego zadania edytowania 10 miesięcy materiału nagrywającego postęp budowy, żeby miało to jakieś 3 minuty. W życiu nie przerabiałam ani jednego filmu, a już tym bardziej nie bawiłam się w wycinanie i przyspieszanie, ale do odważnych świat należy w końcu. Google na pewno mi powie co z tym fantem zrobić. I powiedziało, a mnie zostały ostatnie poprawki do wprowadzenia przed oficjalną premierą.

Tak bardzo dumna jestem z siebie.

Po powrocie do domku natomiast czekał na mnie list z urzędu miasta, że muszę JUŻ TERAZ NATYCHMIAST wysłać im potwierdzenie zmiany imienia. Dołączyli nawet wypełniony do połowy formularz. Zbaraniałam, ponieważ po pierwsze imienia nie zmieniałam, a po drugie na wypełnionym formularzu moje imię z Fox było zmienione na Fox. Czyli masło maślane i właściwie o co urzędowi miasta znowu chodzi. Wysmarowałam im maila z zapytaniem który był taki śmieszny, że wysłał mi taką bzdurę.

Urzędy miasta w każdym kraju mają burdel na kółkach.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Personalni asystenci i o tym jak Rząd mi podpadł

Nie jadę jutro powiedzieć Rządowi co ja myślę o ich ustawie ponieważ... zapomnieli mnie wciągnąć na listę gości i miejsc im zabrakło. Tak się nadęłam z oburzenia, że chyba mnie w tym Londynie zobaczyli, bo grzecznie przeprosili i napisali, że w razie kolejnych spotkań jestem od razu zaproszona. MAJĄ SZCZĘŚCIE.

Poza tym Rząd mnie przeprosił. Punkty mojego bycia Bóstwem Węgla rosną każdego dnia.

Winston mnie wczoraj radośnie poinformował, że od teraz przy okazji będę jego personalną asystentką. Ja już zbladłam, osiwiałam, że degradacja społeczna, już nie Bóstwo Węgla, histeria, płacz, lament, zgrzytanie zębów aż się nie okazało, że nie, nadal jestem węglologiem, ale przy okazji będę też kicać dookoła Winstona, bo on potrzebuje wsparcia technicznego. No to to ja mogę robić.

Zostało mi zrzucone na głowę wydrukowanie całej Biblioteki Watykańskiej, którą potem zrzuciłam na kupę przed Winstonem, skutecznie go odgradzając od reszty biura. Oczywiście niedługo później ta kupa wróciła do mnie, pełna adnotacji i dopisków, które koniecznie musiałam wprowadzić do tego miliarda plików na mailu. No to w porządku, wprowadźmy te poprawki.

Po drodze przypałętała się Bardzo Ważna Umowa, którą to pisał niejaki Nick nasz spec prawniczy. Poprawiłam co miałam poprawić, zaznaczyłam w pliku adnotacje gdzie wprowadziłam zmiany i posłałam do Nicka. W odpowiedzi dostałam pełen wyższości wykład, jaka to ja jestem niekompetentna, że jakim prawem ja mu odsyłam jego plik z naniesionymi poprawkami BEZ ADNOTACJI.

No zabijcie mnie, przecież trzy razy sprawdzałam czy są. Zaglądam do pliku - jak byk są. Dobra, no to wysyłam do Ellie i sprawdzam czy u niej działa. Działa pięknie. Zatem kolejny mail do Nicka. Że na podglądzie na mailu nie ma adnotacji, ponieważ to narzędzie Worda. Jak zapisze plik i otworzy normalnie, to adnotacje powinny być. Sprawdzone u Ellie, ale masz mieć wysyłam jeszcze raz, adnotacje na bank są bo sprawdziłam.

Odpowiedź: Nie, wcale nie ma.

Niech mnie ktoś ściśnie. Jakiego on używa komputera, że nagle nie ma adnotacji. Postanowiłam, że nie będę się chrzanić, zakreślę mu na kolorowo te zmiany, może nie działa na maszynie w wersji czarno-białej. Jestem w połowie roboty gdy widzę kolejnego maila od Nicka. A w nim: "O! A jak zapisałem plik na komputerze i otworzyłem, to adnotacje były. Jakoś dziwnie na podglądzie się nie wyświetlały. Jak dziwnie!"

No co ty nie powiesz...

środa, 30 lipca 2014

Wieści z Tiverton

Przybyły moje lampki na ławeczkę. Nie mam przedłużacza, więc dziś pewnie nie wytrzymam i przepcham szafę coby ławeczka była blisko źródła prądu i żebym mogła się napawać ławeczkowym majestatem z zapalonymi lampkami-kwiatkami na niej wieczorem. WSZYSTKO JEST PIĘKNE.

Poza tym wracając z pracy uznałam, że mam ochotę na jakieś przegryzki oraz lemoniadę różaną, więc popełzłam w stronę M&S, coby się zaopatrzyć. Po drodze jest taki oszklony budynek, który od kiedy się wprowadziłam był pusty i zamknięty. Ostatnio zakleili szyby więc wywnioskowałam, że coś tam się w końcu będzie działo. A dziś się dowiedziałam co nas czeka.

OTWIERAJĄ VINTAGE CUPCAKE SHOP.

Idąc do sklepu, mało dyskretnie zapuściłam żurawia przez otwarte drzwi i mym oczom ukazały się śliczne, postarzane, białe mebelki, lada oraz obrazki babeczek. W szybie wisi też informacja, że zatrudnią kogoś do kuchni. Jak to nie będzie urocza babeczkarnia, to ja się śmiertelnie obrażę na cały świat. Pochorowałam się ze szczęścia, bo babeczki to moja słabość i będę teraz uważnie monitorować to miejsce.

JARAM SIĘ JAK POCHODNIA GONDORU.

wtorek, 29 lipca 2014

Bóstwo węgla

Czy istniało kiedyś w historii jakiejkolwiek religii bóstwo węgla? Jeśli nie, to oto i ono - JA.

Alon, nasz inwestor, wrzód na tyłku całej firmy napisał mi maila, że tu moja propozycja co rząd powinien zrobić żeby projekty "gaz do sieci" w ogóle były opłacalne, co ty na to? Siedziałam nad dosłownie dwoma akapitami maila i 4 stronami dokumentu bite 4 godziny, zastanawiając się gorączkowo co odpisać. Alon to najbardziej czepialska osoba po tej stronie globu, gotowa uczepić się najmniejszej pierdoły. Właściwie to się nie dziwię, to jego gruby szmal jest pompowany w nasze projekty i gdybym to ja miała się bawić w inwestowanie w coś, też bym była czepialskim wrzodem.
Odpisałam. Alon odpisał niedługo później, ze wszystko super hiper czad, bardzo dobre sugestie i w ogóle to musimy razem kiedyś usiąść nad napisaniem na nowo tych wytycznych, bo politycy nie wiedza co robią.

OŻ.

Żeby utwierdzić się w przekonaniu, ze faktycznie jestem Bogiem Węgla, 6 sierpnia śmigam do London zobaczyć się z Departamentem Energii i Zmian Klimatu coby im powiedzieć, ze ich wytyczne są nie wiadomo z czego wyjęte i jak tak to ma wyglądać, to lepiej wrócić się do palenia węglem. Poza tym na Bardzo Ważnym Spotkaniu Rozwoju Firmy zaczynam mieć przydzielany swój własny czas antenowy. Węglolog pełną gębą, bez dwóch zdań. W piątek pogadanka z Line Managerem na temat końca mojego okresu próbnego. Zaproponuje 100% podwyżki jak ostatnio wszyscy pracownicy w Dubaju mieli.

No dobra, 100% to lekka przesada. Nie wzgardzę 50% XD

Przy okazji szafa poskładana, chociaż nadal nie wiem jakim cudem udało mi się w pojedynkę złożyć mebel ważący tyle co ja. Jestem prawie pewna, ze tu wiele do powiedzenia ma fakt butelki wina, która mi towarzyszyła podczas tego procesu. Następna będzie rama łóżka. Ale po komodzie i szafie już nic mnie nie ruszy.

Wracając do spraw rządowych, to wczoraj się polowa ekipy podnieciła żeby zapisać nas jako producenta biomasy do produkcji ciepła. Sprawa ma się tak, ze w nowej ustawie o cieple odnawialnym można albo produkować własny substrat albo kupować z zatwierdzonej przez rząd listy producentów (co zaś obniża emisje, BO O TO SIĘ TU ROZCHODZI). No to wszyscy podnieta, zapiszemy się na listę producentów! A tu dupa. Bo rząd po raz kolejny zaświecił swoja wiedza o fermentacji anaerobowej na minusie i na liście są jedynie... producenci drewna. Drewno do procesu anaerobowego nie idzie. Myślałam ze się zapłaczę ze śmiechu i rozpaczy równocześnie.

Napisze wszystkie moje pretensje do autora tej dyrektywy kiedyś tutaj.

wtorek, 22 lipca 2014

Szafą przywalona

Meblowe Boże Narodzenie. Dziś przyszła szafa, komoda i kanapa. A właściwie to przyszły trzy wielkie pudła pełne części i baw się sama. Uznałam, że nie mogę zwać się inżynierem jak jakiegoś mebla własnoręcznie nie poskładam i na pierwszy ogień poszła komoda.

Pff, jak straszne możne być składanie komody? Ano właśnie. Jak wyciągnęłam chyba milionowy element z kartonu to zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno jest to takie proste. Też adnotacja w instrukcji, że potrzeba dwóch osób nieco ostudziła mój zapał, no ale próbujemy.

Szło to mniej więcej tak, że pół godziny rozpracowywałam pierwszy krok, sześć razy pomyliłam się w przykręcaniu prowadnic szuflad, wszystko szło przyzwoicie, podśpiewywałam sobie, nie denerwowałam się. Ale gdy mijała czwarta godzina tej męki, a szafa nadal była w stanie 2D, to samo można było powiedzieć o dopiero co dostarczonej kanapie, a komoda nadal  była w częściach, zaczynało mi brakować cierpliwości. Mając nadzieję, że komoda mnie usłyszy ustawicznie groziłam jej, że skoro ją stworzyłam, to równie dobrze mogę ją unicestwić, więc niech do cholery lepiej wprowadza ładnie do prowadnic te szuflady.

Wynik tej zaciekłej, wielogodzinnej walki - odciski na dosłownie każdym centymetrze kwadratowym dłoni, jeden wygięty paznokieć i ponad cztery godziny z życia wyjęte. Do tego było jakieś osiemset stopni. Ale komoda została zbudowana i o dziwo nie rozsypała się po postawieniu jej pod ścianą. Czuję się jak władca świata, serio.
Pod koniec roboty kręgosłup chyba pękł mi wzdłuż pleców i podniesienie nylonowej torebki wykraczało poza moje zapasy siły, ale postanowiłam jeszcze poskładać kanapę, skoro ona miała zamiast 800 elementów jedynie 8. Poskładałam, nadal nie wiem jakim cudem.

Nagle mam w mieszkaniu meble. Radujmy się wszyscy razem i każdy z osobna!

Jutro szafa. Biorąc pod uwagę, że panowie dostarczający ją z trudem ją donieśli na moje drugie piętro, a ja próbując ją przemieścić prawie zginęłam zmiażdżona, może być śmiesznie.

piątek, 18 lipca 2014

O tym jak wypchałam Winstona, a Douglas to poparł

Spotkanie firmowe, dyskusja o inwestorach. Jak się okazało, jeden z naszych inwestorów, wrzód na tyłku każdego (nawet na moim, chociaż go w życiu nie spotkałam) będzie finansował projekt TYLKO jeśli Winston będzie go prowadził. Winston nie ma nic przeciwko, ale rzuca żartobliwie, że co to będzie jak mu się nagle umrze. Bohaterami sceny kolejno są Winston, Ellie (księgowa, żona Winstona), Mark, Douglas nasz uroczy i nieco obok spec od marketingu międzynarodowego i ja.

Winston: Nie martwi mnie co powiemy wykonawcy, a to co będzie, jak przypadkiem umrę.
Ellie: Mnie też to martwi, bo jakoby masz trójkę dzieci.
Winston: Ellie jak bardzo kocham nasze dzieci, to ich nie wycenię na 5 milionów strat.
Ellie: (kompletnie rzeczowo, jak to księgowy) Fakt.
Mark: Zawsze możemy cię zamrozić i spokój.
Winston: O! Świetny pomysł! Jakby mi się umarło to mnie zamroźcie i po prostu woźcie na spotkania udając, że straciłem głos.
Mark: I mówiąc, żeby nie podawać ci ręki, bo jesteś bardzo zimny z powodu przeziębienia.
Ja: (mimochodem, przekładając karty w Excelu) Zawsze możemy go po prostu wypchać.
Mark, Ellie & Winston: (martwa cisza)
Ja: (bardzo cicho) Wtedy przynajmniej się nie zepsuje jak ktoś go zapomni wsadzić do lodówki po spotkaniu.
Winston: (z entuzjazmem) Mamy eksperta. Przynajmniej wiemy komu mnie oddać jak nagle zginę. O takie myślenie mi chodzi!
Douglas: (mając na myśli deal z inwestorem) No to tak zróbmy!

Wszyscy się poskładaliśmy, bo jak ja miałam upiorny pomysł, tak gapiowatość Douglasa sprawiła, że zabrzmiał jakby się podniecił na wiadomość wypchania Winstona.
Greener For Life - gdzie na ważnych spotkaniach dyskutuje się pośmiertne wypchanie szefa, a pies Stuarta kradnie kartoniki mleka.

czwartek, 17 lipca 2014

Szpilki jako artefakt podnoszący statystyki gracza

Stałam się leniwa i nie pisałam, bo mi się nie chciało. Niby jest o czym pisać, ale chęci poskładania tego w coś sensownego brak. Więc nadrabiam temat, jaki miałam już opisać w zeszłą sobotę.

Ostatnio w piątek mieliśmy firmową imprezę. Niby miało być, że porządna kolacja, inteligentne rozmowy i świętowanie kontraktu na kolejny projekt, ale w rzeczywistości całe biuro jednogłośnie ustaliło, że idzie się upić do nieprzytomności. No dobra, plan całkiem niezły. I trzeba jakoś ładnie się ubrać, w końcu idziemy kupą do pubu.

Wyjeżdżając zabrałam ze sobą słownie jedną parę szpilek, ale są to szpilki-mordercy, na platformie i takim obcasie, że nagle przestaję być kurduplem. Też szybko się tu okazało, że szpilki są ostatnim typem obuwia, jaki chciałoby się tu nosić. Moje biuro jest w polu, to wiemy. Więc nie będę po wysypanym żwirem podjeździe, pośrodku łączki biegać w niebotycznych obcasach. Też Tiverton pomimo niesamowitej cechy posiadania brukowanych ulic, nie nadaje się na wysokie obcasy. Może dlatego, że wszędzie są pagórki i można sobie połamać nogi, czego doświadczyłam w piątek wieczorem. Doświadczyłam też kolejnej sceny jak z filmów.

Dumna i blada stoję w moich szpilach pod górkę, bo tu wszędzie są górki i czekam na kolegę coby mnie odebrał i żebyśmy pojechali razem do pubu. Przede wszystkim stanie pod górkę czy z górki w szpilkach boli. Ale czego się nie robi dla poczucia, że wreszcie po 2,5 miesiąca ma się okazję założyć coś, co nie jest trampkami ani kaloszami. Zatem stoję i cierpię, aż nagle czuję na sobie SPOJRZENIE.

Idzie sobie pan z psem, pan mniej więcej na oko w moim wieku. I mierzy mnie spojrzeniem i uśmiecha się zalotnie i ja już wiem jak to się zaraz skończy. Załóż kobieto szpilki i ładny ciuch, masz +50 do bycia sexy w oczach wszystkiego w promieniu 5km. Zatem stoję dumnie i czekam dalej na kolegę, kątem oka obserwując mojego obserwatora. Pan uśmiecha się, zbliża, otwiera już paszczę na mój widok i...

Jego pies uznał, że teraz w tym momencie będzie najlepiej pozbyć się tego ciężaru jakim była zawartość jego jelit w stanie wskazującym na biegunkę. Pan wpadł w histerię, a mnie to wszystko nieziemsko rozbawiło, bo nie ma to jak psie wyczucie czasu. Powracamy do czasów, kiedy to Fox jest bohaterką jakiejś taniej komedii. Chociaż w filmach by już bohaterka miała powieszone lustra, a moje jak stały w pokoju tak stoją i pewnie jeszcze sobie długo postoją. Mam czas.

Z innych tematów, ławeczka przybyła, jest perfekcyjna i zamieszkały na niej kupione pod wpływem katharsis z siostrą motyle. Poczułam motyli niedosyt i jest pewnie prawdopodobieństwo, że przerobię sypialnię na piękną łąkę pełną motylków. Skoro internet oferuje do naklejenia na ścianę, trójwymiarowe dekoracje wyglądające jak żywe motyle, to sorry not sorry, kupię ciężarówkę takich. Jak i lampek, które dumnie zawisną na altance nad ławeczką. WSZYSTKO BĘDZIE PIĘKNE.

Ale najpierw jutro zamówię kanapę.

środa, 9 lipca 2014

Meblowy strateg

Moją największą rozterką meblową nie jest nawet ich wybór (bo to sama przyjemność), nie cena (bo przecież nigdzie mi się nie spieszy z ich kupnem), a logistyka. Jak jeszcze kupie jakąś małą pierdole w stylu krzesło w okolicznym sklepie to małe piwo, sama sobie zawlokę i wszystko ślicznie. Schody pojawiają się przy zamówieniach.

Nie mam pojęcia jaki chory umysł wymyślił, żeby dostawy były w tym kraju 7-16, bez możliwości kontaktu z kurierem. 7-16 jestem idealnie w pracy lub w drodze do pracy i nie ma takiej siły na świecie żebym zdołała czekać w domu na moja kanapę, szafę czy co tam innego niezbędnego do komfortowego życia. Wpadłam na dywersyjny plan żeby zamawiać po prostu paczki do pracy. ALE...

Nie wyobrażam sobie targania ze sobą do autobusu kanapy. Po pierwsze nie wiem czy bym w ogóle zdołała ja zawlec, a po drugie wątpię, ze by mnie do autobusu z tym wpuszczono. Czyli nędza. Tez nie jestem szczególnie chętna do proszenia dziadka spod ósemki o podpisywanie moich dostaw, bo on jest walnięty i moich ślicznych mebelków mu nie pozostawię pod opieką. Nagle meble odsunęły się w czasie, bo samotność w Tiverton i kurierzy bez serca.

Wpadłam na kolejny dywersyjny plan. Zamówię kanapę idealnie tak, żeby przyszła w dzień kiedy ma przyjść moja zamówiona w przeklętym maju szafa oraz komoda (liczę gorąco, ze do mnie nie zadzwonią, ze kurcze jednak musimy poczekać do 2030, bo drzewko na mebel musi urosnąć). Wtedy będzie idealnie - nagle w przeciągu jednego dnia moje mieszkanie wzbogaci się o znaczącą ilość mebli. Biorąc pod uwagę okres oczekiwania na to, będzie to niemalże jak Boże Narodzenie.

Z tej okazji zamówiłam tą przeklętą, metalową ławeczkę do sypialni. Na szczęście pakowana jest na płasko i na szczęście Johan (który jednak rozważa zaszczepienie dziecka, chwała mu! Znowu wróciły jego punkty w kategorii jednorożca pośród dziwadeł) zaoferował się, ze mnie z moją zamówioną do pracy paczką podrzuci do domu. Jestem bogiem logistyki meblowej.

Ale resztę mebli pewnie zamówię jak Natalia przyjedzie.

sobota, 5 lipca 2014

Fox i (prawie) bajkowe stworzenie

Po czym poznać weganina? Nie martw się, sam ci o tym od razu powie.

Jest takie określenie w biznesie - Black Swan Event. Znaczy ono mniej więcej tyle, że gdy całe życie widuje się jedynie białe łabędzie, to w końcu wychodzi się z założenia, że wszystkie łabędzie są białe. Na czarnego nie byliśmy przygotowani, jest to zdarzenie szokujące, niespodziewane i kompletnie burzące światopogląd. Tyle słowem wstępu o statystyce.

Nie wiem jak reszta świata, ale ja weganina wyczuję na kilometr. Po prostu zawsze otacza ich ta niekoniecznie subtelna mgiełka psychozy i fanatyzmu. Przykładowo taki nowy kolega z pracy. Przyszedł na rozmowę i ja to po prostu wiedziałam. Normalnie zaświeciła mi się lampka na radarze, że pośrodku farmy kurczaków, w biznesie powiązanym silnie z przemysłem mięsno-jajeczno-mlecznym pojawił się weganin. Po prostu dało się to wyczuć. Ale w końcu mogę się mylić.
Pierwszy dzień i idę zrobić herbatkę. Pytam kolegę czy chce herbatki, na co on że tak, ale bez mleka. O ja naiwna pytam, czy tak jak ja nie przepada czy alergia, chociaż doskonale znam odpowiedź. Tak, weganin. Mój radar się nie mylił. Mój radar nigdy się nie myli.

Z mojego doświadczenia z weganami, wszyscy co do jednego są walnięci na głowę. Nie możesz człowieku spokojnie zjeść kanapki z bekonem lub sięgnąć po ser w sklepie, bo ci wyskoczy jakiś zielony z kołtunem na głowie, odziany w szmaty i zacznie złorzeczyć, żeś morderca i masz cmentarz w żołądku (tru story). Nie wiem jak reszta świata, ale mnie tam mało interesuje co kto ma na talerzu, o ile nie wpycha się między mnie i moją michę. Ja egzystuję radośnie ze swoją kiełbasą, niech inni egzystują radośnie ze swoimi koktajlami ze szpinaku. Ja się tam na ludzi co piją mielony szpinak nie będę rzucać, szpinak lubię. 
Wysnułam kiedyś niekoniecznie miły wniosek, że może weganie kipią nienawiścią do wszystkiego co nie jest takie jak oni, bo po prostu ich mózgi nie otrzymują wystarczającej ilości składników odżywczych i po prostu powoli im wszystko tam zamiera, co zamienia ich w arcygłupie kule nienawiści. Bazując na swoich osobistych doświadczeniach z weganami i zwykłej statystyce, trudno wyciągnąć inny wniosek. Jak spotykasz samych walniętych fanatyków, to znaczy, że wszyscy są walniętymi fanatykami. Też życie bez mięsa ok. Ale bez sera? Nie można być normalnym.

Postanowiłam poobserwować kolegę nowego, który okazał się być całkiem do rzeczy człowiekiem. Ani z niego psychol, ani fanatyk, nie rzuca się na mnie jak szamam swój lunch, nie prycha na Stuarta czy Winstona, że mają farmy, nawet chce iść zobaczyć kurczaki bo uważa, że to musi być super widok, tyle kurczaków w jednym miejscu. Czyżby normalny weganin? Czyżbym trafiła na tego statystycznego Czarnego Łabędzia pośród samych nienormalnych, trawożernych fanatyków? Normalnie szok i niedowierzanie, weganin który nie dostaje apopleksji na widok ludzi, którzy nie są weganami. Człowiek świadomy za i przeciw różnych decyzji dietetycznych i potencjalnego wpływu na środowisko oraz gospodarkę. Śpiewajcie niebiosa, jest nadzieja dla wegan! Toż to wegański jednorożec!

Aż mi kolega nie oznajmił wczoraj, że zdecydowali z żoną nie szczepić swojej 10tygodniowej córeczki, bo szczepionki to śmierć, zło i nie ma żadnych badań popierających, że pomagają.

Tak dobrze kurde żarło, a zdechło.

środa, 2 lipca 2014

22:06

Jak kiedyś napisałam scenę do Blindside gdzie to Chris zastanawia się na jakim poziomie świadomości Robert żyje, skoro zawsze punkt 8:38 wchodził do kawiarni, to nie bazowałam tego na żadnych, prywatnych doświadczeniach. Po prostu miałam wyobrażenie, że jak w roztrzepanym życiu Chrisa nic nie było rozplanowane co do minuty, to Robert działał na niemalże komputerowym schemacie pojawiania się w dokładnie tym samym miejscu, przeprowadzając (przynajmniej w uszach Chrisa) dokładnie tą samą rozmowę telefoniczną o tej samej godzinie. Istnieją tacy ludzie, chociaż ja chyba jeszcze żadnego takiego nie spotkałam. Aż nie zamieszkałam na moim Anielskim Wzgórzu.

Codziennie, ale dosłownie codziennie, czy to w dzień roboczy czy w niedzielę, jeden z sąsiadów wraca do domu o 22:06. Wiem to dlatego, że na korytarzu są skrzypiące drzwi i każdego dnia punkt 22:06 ktoś przez nie przechodzi. Pierwsze dwa dni myślałam, że to zbieg okoliczności, ale po 2 tygodniach obserwacji jestem pewna, że jeden z mieszkańców budynku żyje na innym poziomie świadomości, żeby każdego dnia 22:06 przechodzić przez korytarz.

Codziennie się odgrażam, że zaczaję się przy drzwiach i rzucę okiem przez wizjer, ale przypominam sobie o tym postanowieniu punkt 22:06, jak siedzę w salonie, a sąsiad właśnie skrzypi drzwiami. Jutro sobie to gdzieś zapiszę i zobaczę kto jest taki punktualny.

Z innych tematów, mój koci kolega z przystanku nazywa się Harold. I linieje jak szalony, więc mam wiecznie zakłaczone ubrania. Prawie jak w domu.

piątek, 27 czerwca 2014

Kurczaków po horyzont

Nie zawiodłam się kurczakową dostawą. Kurczaków była MASA. I dowiedziałam się, że kurczaki lubią muzykę. Dlatego też ja miałam za zadanie trzymać grające głośno radio, podczas gdy kurczaki były dosłownie wysypywane do zagrody.


Tak się właśnie wysypuje kurczaki. W jednym pojemniku jest setka. I je się autentycznie wysypuje. Bierze się pudło i wysypuje się kurczaki jak ćwierkające piłeczki na ziemię. Też małe dranie są niemożliwie głośne. Człowiek się schyli na parę minut i może ogłuchnąć.


Ogrom kurczaków. Te zamazane plamy to dowód na to, że małe cholery są szybkie. Poruszanie się po zagrodzie graniczy z cudem, bo człowiek musi uważać gdzie stawia nogi. Kurczaki są WSZĘDZIE. I uwielbiają łazić za ludźmi. Dziś spełniłam swoje wielkie marzenie i podążało za mną 10 tysięcy kurczaków, bo tyle mieści jedna zagroda. Czuję się jak bóstwo drobiu.
A na koniec muzykalne kurczaki.


Wydobycie radia z tego stada było nie lada wyczynem.
W poniedziałek kolejne 30 tysięcy! Zaczynam poważnie rozważać zostanie farmerem, bo kurczakowe przeżycie jest bardzo wysoko na liście najgenialniejszych chwil w życiu.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

What a time to be alive

Na farmę Stuarta przyjeżdża w piątek 52 tysiące żółtych, małych kurczaków.

52 TYSIĄCE.

Mój umysł nie jest w stanie ogarnąć takiego ogromu kurczaków. W życiu maksymalna ilość kurczaków jaką widziałam nie przekraczała 30. 52 tysiące wydaje mi się po prostu nierealne. I jakie piękne. 52 tysiące żółtych kurczaczków na jednej powierzchni. A teraz najlepsze.

Będę mogła iść je zobaczyć.

Pomacam WSZYSTKIE.

piątek, 20 czerwca 2014

Szybko! Zanim zdamy sobie sprawę, że to nie ma sensu

Odkryłam, że jak sobie jakiegoś mebla sama nie zawlokę na drugie piętro, to na niego jeszcze trochę poczekam.
31 maja zamówiłam szafę i komodę w sklepie. Powiedzieli słuchaj taka sprawa, dopiero 24 czerwca ci przywieziemy, bo aktualnie nie ma na stanie. Powiedziałam w porządeczku, poczekam grzecznie.
Aż nie dali znać, że słuchaj taka sprawa, coś się popierniczyło i jednak będzie 22 lipca. Odbyłam batalię sama ze sobą czy mam iść na nich po pracy ryczeć bardzo, trochę mniej czy mi się w ogóle chce do sklepu iść. Niby płonąca furia, że w przeciągu dwóch miesięcy to bym sama ścięła to drzewo i wyrzeźbiła z niego dwa meble skłaniała do zorganizowania apokalipsy. Ale potem przypomniałam sobie jak Natalia mnie ostatnio określiła jaką osobę, która "pół życia spędza przy okienku zażaleń", więc olałam to. Poczekam kolejny miech, a co. A jak znowu przesuną dostawę, to poczekam kolejny. I tak do poskładania mebli potrzeba dwóch osób, a ja się przez podział nie powielę. Jakby co Natalia przyjedzie około września i o ile znowu coś im się nie popierniczy, to wreszcie mi dostarczą mebelki i je wspólnie poskładamy. Osiągam wewnętrzną równowagę poprzez nie denerwowanie się na świat za to jaki jest.

Wyprodukowałam piękną prezentację na temat mojego węgla, podczas gdy Tom zadawał mi trudne pytania na temat Kornwalii. Równocześnie zapytał Charlesa dlaczego nie jestem już taka powiązana z tą Kornwalią jak na początku. Się okazało, że moje "brainpower" zostało ocenione i okazało się, że przydam się do bardziej złożonych spraw. Ja nie wiem jak oni zmierzyli to brainpower. Chyba z tego jak intensywnie patrzę w ekran komputera, czytając setny wykres i zastanawiając się o co właściwie tu chodzi.

A najlepsze jest to, że ile razy przyjdę do Charlesa pokazując mu gotowy produkt, ten wpada na kolejny pomysł co by można dodać. O, a tu sprawdź jak to wygląda dla takiego nawozu. O, a może zrobimy teraz na transport co ma 10, a nie 5km? Dodaj taką cyferkę, zmień ten wynik. A możesz powiedzieć o jakiej liczbie myślę? Zrób salto do tyłu. Cyferki, cyferki, cyferki. WIĘCEJ CYFEREK FOX, OJESU DAWAJ TU TE CYFERKI. I WĘGIEL, WIĘCEJ WĘGLA. MNIEJ WĘGLA. BRAINPOWER.
OJESU JAKIE TO WSZYSTKO PIĘKNE TE CYFERKI.


czwartek, 19 czerwca 2014

Węglolog, pionier, frustrat, panikarz

Rządowy kalkulator węgla jest do kitu. Siedzę nad nim trzeci tydzień i czuję narastającą frustrację pomieszaną z paniką. Ponieważ nie ogarniam jego, on nie ogarnia mnie, a w firmie nikt nie ogarnia węgla. Wszyscy są specjalistami, ale nikt nie jest od węgla, bo węgiel nigdy nie jest ważny. Stałam się węglologiem. Nawet dzisiaj na rozpisce hierarchii w firmie znalazłam swoje imię dopisane do stanowiska, które mniej więcej można przetłumaczyć na węglolog. Niby koordynator, niby analizator, ale tak naprawdę to węglolog.

(A tak w ogóle to miałam dziś 5 minut histerii gdy na owej hierarchii znalazłam swoje imię, ale wykreślone. I już wysnułam czarne scenariusze, że po okresie próbnym wylecę, trelemoreleduperele. Jak się okazało byłam napisana w innym dziale. Właśnie jako ten węglolog. Ludzkość uratowana. Chyba.)

Wracając do kalkulatora jest niby w porządku, instrukcja obsługi jest. Ale zawiera ona w sobie informacje w stylu "A ta ikonka znaczy, że można zapisać, a ta że można otworzyć nowy plik". No nie mogę, nie wiedziałam, zostałam oświecona, oślepłam od informatycznego olśnienia. Więc instrukcja nieszczególnie mi się przydaje.

Uznałam, że właściwie po co komu instrukcja i pojechałam z działaniem na nim na pałę. Ale zwątpiłam, gdy znalazłam prąd liczony w kilogramach. Tak, dobrze przeczytaliście, w kilogramach. Najwyraźniej w rządzie prąd się w wiaderkach nosi.



Stworzę sobie własny kalkulator. A jak to zrobię, to będę najcenniejszą osobą w tym kraju. 

piątek, 13 czerwca 2014

Tym razem w słońcu stoi ona z odkurzaczem

Z pracy to nic ciekawego. Tylko robiłam dzisiaj prezentację dla Księcia Karola. No big deal.

Już drugi odkurzacz kupiłam w tym roku. Oby ostatni, bo w końcu ile można.

Ponieważ mam dzisiaj wizytę panów z wodociągów, coby ocenili prawdopodobieństwo założenia u mnie licznika, musiałam jakoś wcześniej dostać się do domu. Stuart powiedział, że laska, pogoda jest piękna, spadaj o 14 i załatw co masz załatwić. No to pomknęłam.

Nagle się okazało, że o 14:40 w tym mieście dużo się dzieje. Szalenie dużo. Uznałam, że skoro już idę po prąd, to w końcu rzucę okiem na te odkurzacze w lokalnym AGD. Odkurzacze były, właścicielka okazała się być znajoma Winstona i zakupiłam uśmiechnięty i czerwony odkurzacz o wdzięcznym imieniu Henry. Znowu został mi zaproponowany różowy i znowu uznałam, że wszystko musi mieć swoje granice nawet jeśli urządzam gniazdko dla mnie i Natalii w maksymalnie dziewczynkowatym stylu z białymi mebelkami i kwiecistymi poduszkami. Różowy odkurzacz byłby już krokiem za daleko.

Zawlokłam mój odkurzacz do domu, we wściekłym skwarze i postanowiłam, że skocze na targ, bo widziałam że był na placu jak jechałam autobusem. I nie zgadniecie co się okazało.

Tak, jednorożec jakim jest sklep z second hand mebelkami był otwarty. A teraz najbardziej tragiczna cześć tej historii.

Po kupnie odkurzacza mój miesięczny budżet nie zakłada większego wydatku meblowego.

JASNA CHOLERA.

czwartek, 12 czerwca 2014

Poranny blues dziadka spod ósemki

6 rano, budzi mnie coś. Budzi mnie brzdękanie na bliżej nieokreślonym instrumencie, głośne jak cholera, żałosne, zawodzące, kakofoniczne, ZŁE. Początkowo myślę, że zignoruję. Ale jak dosłownie pięć tych samych, krzywych nut było powtarzanych przez kolejne 15 minut uznałam, że jest za wcześnie na tolerancję względem braku talentu muzycznego.

Zadzwoniłam do drzwi pana sąsiada i pojawia się dziadek. Ten sam, co pierwszego dnia mojego wprowadzenia się postanowił zadać mi pytania w stylu kim jestem, skąd jestem, co tu robię, gdzie poprzedni lokatorzy. Słowem - wścibski ten dziadek. No to pytam grzecznie dziadka, że trochę wcześnie na sztukę, czy mógłby powstrzymać swoje artystyczne żądze do bardziej ludzkiej godziny, bo niektórzy pracują i chcieliby się wyspać. To co się stało po mojej prośbie, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Dziadzio dostał szału, drąc się na mnie i ucząc mnie paru całkiem niezłych obelg. Nagle stał się właścicielem budynku, ulicy, burmistrzem, a w końcu potomkiem samej Królowej. I że on się mnie pozbędzie z tego budynku, mam zbierać rzeczy, już tu nie mieszkam.

Człowieka zadziwia jak mało jest kumaty o poranku, przed śniadaniem, w pidżamie. Patrzyłam się na dziadka bezmyślnie, zastanawiając się jedynie dlaczego w ogóle szłam prosić o ściszenie tej muzyki, jest za wcześnie na te pierdoły. No i dziadzio się tak drze, po drodze opowiadając swoją tragiczną historię życiową jak to on chce się stąd wyrwać (ja mu nie bronię, wręcz mu czekoladki kupię jak się wyniesie), aż nie pojawił się sąsiad numer 2. Sąsiad numer dwa, pan wydziarany i zaspany pyta co się dzieje i dziadzio kontynuuje ryki, że jakim ja w ogóle prawem o 6 rano go proszę o ściszenie swojej kakofonii. Rozbój w biały dzień po prostu.

Nie ogarnęłam afery, której najwyraźniej byłam zapalnikiem. Na dziadzia wścibskie pytania niby gdzie ja pracuję i o której chodzę do pracy powiedziałam mu, że jest to nieszczególnie jego interes. Co wywołało jeszcze większą furię, bo to w końcu rozbój w biały dzień żeby on nie wiedział gdzie ja pracuję.

Następnym razem powiem, że usuwam ludzi na zamówienie i sen jest dla mnie ważny, bo dzięki temu nie rozjeżdża mi się obraz w snajperce, jak leżę na jakimś dachu.

Ja i wydziarany sąsiad się poddaliśmy.

Wieczorem przypomniałam sobie, że nie podziękowałam mojemu wybawcy wydziaranemu za pomoc w opanowaniu dziadka-furiata. Więc kulturalnie przyszłam do sąsiada i mówię, że jak miło że ktoś mnie uratował przed podpaleniem. Ponoć dziadziu rano morduje muzykę, bo on ma ciężkie, biedne życie, bo siedzi na zadku cały dzień i o dziwo za to się ludziom w tych czasach nie płaci. Nieszczególnie mnie interesują jego troski o 6 rano. Ja osobiście o tej porze troszczę się jedynie o to żebym miała płatki śniadaniowe i żeby herbata nie była za ciepła, bo muszę zdążyć na autobus. Jestem w stanie zrozumieć napływ dzikiej weny twórczej, sama czasem mam pisarski udar i muszę o 4 rano coś napisać. Ale jezu, pisanie nie budzi sąsiadów. Nie chcę tu dyskryminować muzyków, ale po to ktoś kiedyś wymyślił nuty. Żeby nie budzić wkurzonych sąsiadów przed ich codzienną porcją płatków z jogurtem.

Wydziarany sąsiad okazał się być inżynierem gazowym i robi w odnawialnej energii, dokładnie ja ja. Oboje się szalenie ucieszyliśmy z tego faktu i dostałam nawet propozycję pracy. Poza tym chyba idziemy na piwo w weekend i już mam kogoś, kto powiesi mi lustro w łazience. Tak się właśnie tworzy sojusze. Szkoda jedynie, że się wyprowadza. Smutek i żal. Oby żaden psychol, tym razem z saksofonem, się nie wprowadził na jego miejsce.

A tak z innych tematów, to jednego z naszych robotników na budowie na MOIM projekcie przerobiło na dżem. Odpiął zabezpieczenia płyt do budowy reaktora i bardzo trwale się z nimi zintegrował. Syf, kiła, dosłowna mogiła, BHP, dochodzenia i jutro wszystkie gazety w Kornwalii będą o nas pisać, niekoniecznie pozytywnie. Niby czarny PR to też PR ale...

Nie mam tu dnia bez emocji. Dlatego też, dla uspokojenia, obiecany wiatrak na farmie Stuarta.


Przy okazji, jakby ktoś się zastanawiał - tak wygląda moja droga do pracy:


Rośnie przy niej naprawdę sporo pięknych naparstnic. 
A tak w temacie mojego autobusu widmo, to niech się nikt nie martwi. Codziennie na przystanku mam doborowe towarzystwo.

To chyba jeden z właścicieli pubu przy drodze, bo zawsze jest w okolicy jak czekam na autobus. Dzisiaj się wygrzewał w słonku i jak zawsze na mój widok przyszedł się miziać aż nie przyjechał autobus. Bardzo mi takie towarzystwo odpowiada.

środa, 11 czerwca 2014

Autobus-widmo

Podróżuję codziennie autobusem, którego nie ma. Albo raczej jest, ale bardziej umownie, niż namacalnie.

Stagecoach 155 teoretycznie podróżuje między Barnstaple i Exeter, przy okazji zahaczając o Tiverton i właśnie moje miejsce pracy - urocze nic o jeszcze bardziej uroczej nazwie Nomansland. Codziennie rano, punkt 7:15 jadę nim do pracy i punkt 16:19 wracam. I codziennie jestem jedynym pasażerem. Albo jak już ktoś ze mną jedzie, to wygląda jakby należał do Tiverton Pod, na pewno nie do świata materialnego, jaki znamy.
Jeżdżąc tak codziennie przydałoby się kupić bilet miesięczny. Tylko problem w tym, że bilety miesięczne na trasę z miasta do Ziemi Niczyjej nie istnieją. 155 mieści się w dwóch strefach biletów i akurat odcinek, jaki ja pokonuję jest... ziemią niczyją. Nie należy do żadnej ze stref, więc nie ma na nią biletów miesięcznych. No w porządku, nie umrę kupując codziennie ten bilet.

Dzisiaj jednak padło to pytanie, którego się podskórnie spodziewałam. Kupując o poranku bilet od kierowcy, ten w końcu nie wytrzymał i zapytał się mnie, boże po co ja jeżdżę do Nomansland codziennie o 7 rano, tam nic poza jednym pubem nie ma.

Ano jest jeden pub, dają całkiem niezłe jedzenie. Ponoć kiedyś były dwa. Ale poza nim jest jeszcze pole z nagrobkami i co najmniej dwa wiatraki. I Greener For Life, ukryte na farmie Stuarta pośród jego pięciu tysięcy kur. Nomansland to totalna dziura, trasa z przystanku (który jest pod pubem, bo pub to jedyny widoczny budynek przy głównej drodze) zajmuje mi 10 minut przez łąki. I ja się potem dziwię, że Winston jest zawsze w dresie. Jak się pruje przez błoto, to się powinno być w dresie.
Chociaż dzisiaj widziałam w miesięczniku ADBA zdjęcie Winstona w garniturze i żółtym krawacie w krowy. Wysnuliśmy wniosek w pracy, że to Photoshop, bo Winston się urodził w swoim dresie i w nim pozostanie, ale krawat nas przekonał o autentyczności zdjęcia. Tylko Winston by założył kanarkowożółty krawat w krowy do poważnej sesji zdjęciowej na temat projektów w Kornwalii.

Za to śmigając tak po wsiach mogę się pochwalić, że znam osobiście kury odpowiedzialne za jajka z serii Taste the Difference w Sainsbury's. Nie każdy może zabłysnąć takimi znajomościami.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Akt III (i ostatni) Sagi o DPD

Słowem wstępu: Kurier co zawalił w sobotę nazywał się Nick. Napisałam 11 wściekłych maili do DPD. I jeden do ich szefa działu obsługi klienta.

Przyszłam dziś do pracy z gorącym postanowieniem wysadzenia w powietrze jedynie siłą umysłu całej centrali DPD, punkt 8 rano. Moja żądza mordu oraz zemsty wzrosła jeszcze bardziej, gdy o 7:37 dostałam smsa, że hej to DPD, kurier przyśle ci paczkę o 8:30!

O 8:30 będziecie zgliszczami, jeśli dobrze mi pójdzie. Poza tym, jestem do JASNEJ ANIELI W PRACY.

Zadzwoniłam na numer obsługi klienta paczek międzynarodowych. Jeszcze spokojnie wyjaśniłam pani, że ich kurierzy to półdebile nie potrafiące ogarnąć podstawowej technologii dzwonków do drzwi i dowiedziałam się, że "och, ojej, to ja przełączę na dział przesyłek w Anglii". No dobra, przełączaj pani.
Miła pani przełączyła mnie na automacik, bez możliwości porozmawiania z ludzką istotą.

Skoro tak się bawimy, to wojna.

Wygrzebałam z czeluści internetu numer bezpośredni do obsługi klienta DPD, taki jakiego używają klienci w szczytowym stanie wyprowadzenia z równowagi. Odebrał jakiś gość i już wiedziałam, że mam do czynienia z idiotą.
Ponownie wyjaśniłam sytuację, już mniej miło i przy okazji wspominając, że ich kurierzy są pozbawieni takiego organu jak mózg. Przekład tej rozmowy daje dobry pogląd na fakt, że Monty Python nie wyssał sobie z palca absurdów, jakie przedstawiali w skeczach.

Ja: Bla bla bla, i byłam w domu i dostałam jedynie awizo. A zapłaciłam za paczkę, nie awizo.
Pan: Nie było pani w domu.
Ja: Byłam. Piłam herbatę i to nie jest szczególnie głośna czynność, żebym dzwonka nie słyszała.
Pan: A jest pani pewna, że ma pani dzwonek?

No przysięgam, ta papuga nie jest martwa, tylko drzemie i tęskni za fiordami.

Ja: (siląc się na spokój) Tak, jestem pewna, że mam dzwonek. Uprzedzam kolejne pytanie. Dzwonek działa.
Pan: Nie było pani w domu.
Ja: Czy do pana dociera, że byłam?
Pan: Ale kurier był.
Ja: Cudownie. Szkoda, że nie użył rączki żeby zadzwonić do drzwi.
Pan: (chwila ciszy) A gdzie pani znalazła awizo?
Ja: A co do tego ma awizo? Pod drzwiami.
Pan: Kurier zrobił zdjęcie budynku w jakim był i wrzucił na online tracking.
Ja: Żadnego zdjęcia nie ma.
Pan: Czyli kuriera nie było w pani budynku.

???

Ja: W takim razie skąd awizo?
Pan: (ciężka cisza)
Ja: Mniejsza z tym. Nie życzę sobie paczki o 8:30, bo mnie nie ma. Zapłaciłam za sobotę, bo wtedy byłam. Ma być 17:30.
Pan: (słabo) Ale ona jest już z kurierem.
Ja: Czy kurier ma na imię Nick?
Pan: (jeszcze słabiej) ...tak.
Ja: PROSZĘ  NATYCHMIAST MU KAZAĆ ZANIEŚĆ PACZKĘ NA INNY ADRES. I UŻYĆ DZWONKA. (podaję adres pracy)
Pan: (bardzo słabo) To nie w rejonie kuriera.
Ja: Czy ja brzmię na osobę, którą to interesuje?
Pan: (piskliwie) Ja nic nie poradzę.
Ja: Lepiej żeby pan poradził. A czy budynek naprzeciwko mojego? Ktoś inny odbierze.
Pan: (z życiem) Tak! Proszę o adres.
Ja: (podaję adres i nazwę firmy - Bray)
Pan: Ach, dobrze. Firma Ay.
Ja: BRAY.
Pan: Tak tak, zapisałem, Ay. Już wysyłam kuriera.
Ja: (z furią) BRAY. B JAK BARBARA.
Pan: (ciuchutko) Tak, Bray. Przepraszam. (jeszcze ciszej) Czy to już wszystko?
Ja: TAK.

Dostałam godzinę później potwierdzenie doręczenia paczki. Podpisał jakiś Chris. Wpisany w system jako HRRIZ. Kurier Nick zadziwia, ale to nie koniec jego niesamowitych zdolności. Przy okazji szef działu obsługi klienta napisał mi maila jak bardzo przeprasza, masz tu zwrot swoich opłat za dostawę w sobotę.

Przypełzłam do firmy Bray po paczki. Miały być dwie, była jedna. Oczywiście. Of kors. Naturliś. Spokojnie, tylko spokój może nas uratować.

Pod moimi drzwiami stała kolejna paczka. Tajemnica rozwiązana. Mały móżdżek kuriera Nicka nie pojął, że jak obie paczki są od tego samego nadawcy do tego samego adresata, to jak adresat drze się że ma być "paczka" dostarczona pod inny adres to znaczy jedną, prawda? Drugą zostawię pod drzwiami, ta miała być pod adres początkowy.
Korci mnie napisać do kogoś z DPD i zapytać o kuriera Nicka. Czy on aby na pewno powinien pracować w swoim fachu. Ale mam dość tej firmy na zawsze i na cztery kolejne wcielenia.

niedziela, 8 czerwca 2014

Wszystko wina DPD

Miałam w sobotę iść pooglądać odkurzacze. Nie poszłam, bo kurier mnie zrobił w konia.

Wszystko wina DPD.

Tylko w sobotę na targu można kupić moje ulubione kiełbaski. Nie kupiłam, bo czekałam na odpowiedź Centrum Obsługi Klienta. Nie odpowiedzieli.

Wszystko wina DPD.

Miałam iść sprawdzić czy magiczny sklep z meblami był otwarty. Nie poszłam, bo czekałam na odpowiedź.

Wszystko wina DPD.

W paczce są formy do zapiekania. Chciałam zrobić fishpie i nawet kupiłam składniki. Ale nie dostarczono mi paczki, więc moim krewetkom grozi zepsucie się.

Wszystko wina DPD/

A teraz gwóźdź programu. Poszłam po składniki na obiad i w trakcie gotowania mam wrażenie, że moja kremówka dziwnie smakuje. Sprawdzam etykietę a tam co? WEGAŃSKA. To jest niemożliwe, to jest niepojęte, to jest szczyt! Wegańska kremówka brzmi jak obraza wszystkiego co żywe, a takowa w mojej kuchni to już w ogóle jakaś zdrada stanu. Jestem otoczona krowami i mam wegańską kremówkę w domu. Niemalże usłyszałam chóralne, zawiedzione muczenie tysiąca krów Winstona, które rozpaczały nad tym jak podle je zdradziłam.

Nie mam odkurzacza, nie mam kiełbasek, nie mam mebli, mam wegańską kremówkę i tysiąc krów cierpi moją zdradę.

WSZYSTKO WINA DPD.

sobota, 7 czerwca 2014

Nienawidzę DPD

Maman posłała mi przesyłkę, dwie wielkie paczki pełne rzeczy do domu i ubrań. Śledziłam sobie trasę mojej paczki przez internet aż się okazało, że przyjdzie w piątek między 10-11, nie masz opcji zmiany godziny ani numeru do kuriera huehuehue. No dobra no, to ja odwołam dostarczenie w piątek, zapłacę im pięć funtów i dostarczą w sobotę. PERFECT.

Po południu w piątek DPD napisało, że nie buli w stanie dostarczyć mi przesyłki, którą odwołałam i zostawili mi awizo. Ooook, ale ja ją odwołałam. Telefon do DPD i oni mówią że tak tak, oni wiedzą, kurier nie dostał na czas wiadomości, w sobotę między 9 a 10 będzie.
W domu nie było awizo, zaczęłam być podejrzliwa.

Punkt 9 dzisiaj, jestem na nogach i krzątam się po domu w oczekiwaniu na paczkę. O 9:30 coś mnie tknęło, żeby rzucić okiem na status online. I co? No niestety nie byliśmy w stanie dostarczyć ci paczki, bo cię w domu nie było.

SŁUCHAM!?

Tocząc pianę z ust wybiegłam z mieszkania i co widzę? Awizo. Pod drzwiami. Ten kretyn jechał z cholernego Exeter żeby położyć mi tuż pod drzwiami awizo. Mam wrażenie, że jak tak stałam w progu i patrzyłam z niedowierzaniem na tą czerwoną karteczkę, to kawałek się zwęglił pod wpływem mojego płonącego gniewu.

To awizo kosztowało mnie pięć funtów.

Czując jak zjedzone na śniadanie jajko gotuje się na twardo w żołądku, rzuciłam się do komputera szukać metod na dorwanie DPD w sobotę, żeby ich samą siłą mojej furii pozabijać przez telefon. Oczywiście DPD są inteligentni, nie mają centrum obsługi klienta w soboty. Mają jedynie formularz internetowy na który MOŻE odpiszą w przeciągu 90 minut.

Wysłałam dwa. Oba wyrażały co o nich myślę.

Jeśli dziś nie dostanę mojej paczki, to w poniedziałek moje wrzaski będzie słychać bez pomocy telefonu w ich centrali w Exeter.

czwartek, 5 czerwca 2014

Fantastisz

Skończyłam moje cyferki. Skończyłam je tylko dlatego, że w którymś momencie powiedziałam - fuck it i zrobiłam własne założenia, na których podstawie zrobiłam wszystkie obliczenia. Czy to ma sens? Czy to ma jakikolwiek związek z rzeczywistością? Nikt nie wie. Wysłałam to z myślą, że co za masakra.

Dowiedziałam się, że fantastyczne. 

Spędziłam kolejną godzinę zastanawiając się głośno przed Mamą ale jak to, ja nawet nie wiem czy to ma ręce i nogi, o mózgu nie wspominając, a wszyscy dookoła klepią się po plecach i mówią, że to jest fantastyczne. Czuję się jak Jurek Killer.
Doszłam do wniosku, że może to dlatego, że po prostu nikt nie wie co się dzieje, a ja wydaję się na tyle ogarnięta w temacie, że cokolwiek wyprodukuję, co chociaż przypomina symulację projektu, jest przyjmowane z entuzjazmem. 

Plan dalszy jest taki, że mam teraz sprawić, że to co mój mózg wydalił zacznie być podparte jakimiś konkretnymi informacjami. Przykładowo obliczę to specjalnym, rządowym kalkulatorem do badania ilości emisji dwutlenku węgla. Jedyny problem z kalkulatorem jest taki, że to zaawansowane narzędzie dla programisty/człowieka z faktycznym doświadczeniem/cudotwórcy, a na pewno nie dla takiego laika jak ja. Ale mam 200 stron instrukcji obsługi, będę miała do czego się przytulić w kolejne dni. 

Na razie wszyscy niech się dalej klepią po plecach.

środa, 4 czerwca 2014

Dobijcie mnie laciem

Nie, sklep z meblami nadal się nie otworzył.

Szef mój wysłał mi wczoraj po południu wiadomość, że mu się przyda na piątek raporcik o wszelkich emisjach dwutlenku węgla z całych procesów fermentacji poszczególnych substratów. A tak btw misiaczku, to na czwartek wieczór najpóźniej, bo w piątek ja się z rządem widzę i muszę im pokazać jakieś konkretne wyniki. I jeszcze tu jest taki raport na 60 stron, weź napisz mi co z niego co najważniejsze.

?!

Charles jako osoba zajmująca się moim rozwojem w firmie patrzył dziś na mnie ze współczuciem, jak krwawiły mi oczy nad cyferkami i szukaniem danych. A potem powiedział - o jezu Daria, szef nam posłał nie ten raport. Tu masz ten poprawny, idź do domku i napisz to.

No to się powlokłam. Pożarłam fish&chips, tym razem już nie pod mostem, ale i tak lał deszcz. Na pocieszenie przed moimi drzwiami czekały moje piękne buty i moje piękne firanki. Z firankami nagle bardziej domowo się czuję.

Po drodze Mark mi napisał, że on by chciał moje magiczne, kornwalijskie obliczenia. Posłałam mu i dowiedziałam się, że jestem fantastyczna. Potem czując jak mózg mi się wylewa uchem, o godzinie 22:14 wysłałam Charlesowi tą obrazę intelektu wszystkiego o IQ wyższym od IQ gąbki, czyli skrót raportu. I dowiedziałam się, że to jest piękne.

Albo wszyscy w tej firmie są na haju, albo coś tam umiem.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Budżet

Na początek update magicznego second handu meblowego: Nadal zamknięty, chociaż dziś balansowałam na granicy, że nie, wcale nie chcę do niego iść. Przechytrzył mnie.

Ja jestem poważną, dorosłą osobą. Mam świadomość swoich dochodów i wydatków, wszystko planuję rozważnie i mam logiczną hierarchię priorytetów w życiu. Skoro mam puste mieszkanie, to pierwsze na liście wydatków są podstawowe meble. Szafa i komoda odhaczone, kolejna na liście pewnie będzie toaletka, potem może jakaś kanapa do salonu. Półka na książki przyjdzie, jak dorobię się książek. Bardzo uważnie planuję co mam kupić, a co mogę odłożyć na później, a co.

Aktualnie najważniejsze jest do domu kupić lustro oraz odkurzacz, dla siebie kupić jakieś baletki (bo ni mam) oraz może jakąś parę spodni (bo mam jedną parę, a to za mało). Więcej mebelków raczej w kolejnym miesiącu, zależy jak rozłożą się wydatki najważniejsze. Rozważnie, mądrze, DOROŚLE.

Wczoraj o północy żrąc pizzę zamówiłam piękne, czarne buciory motocyklowe, których nie było na absolutnie żadnej mojej liście rzeczy do kupienia.

I tyle było z poważnego dorosłego.

sobota, 31 maja 2014

Fox i mebelki (to zacznie niedługo być seria)

Oficjalnie wypowiadam wojnę sklepowi z second hand meblami.

Nie wiem na jakiej zasadzie ten magiczny przybytek działa i jak na siebie zarabia, ale to ewidentny, sklepowy jednorożec. Był dziś zamknięty. Oczywiście, że był zamknięty. Wszystko dookoła otwarte, ten zamknięty. Pewnie dlatego, że z pieniędzmi w dłoni szłam po MOJE szafki nocne. W końcu im bardziej się chce iść do tego sklepu, tym bardziej jest on zamknięty. Pytanie brzmi jak mam go przechytrzyć teraz, skoro chcę tych szafek? Czy mam poprosić kogoś, żeby mi towarzyszył i całą swoją energię skupiał na nie pragnieniu wejścia do sklepu? Sklep wyczuje, że to ściema. Czy to znaczy, że już nigdy więcej nie dostanę się do środka? A może ten sklep w ogóle nie istnieje i jest wytworem mojej wyobraźni? Albo może otwiera się jedynie 29 maja o godzinie 16:40 na parę minut, żeby potem znowu zniknąć na stulecia? Czy miałam kupić szafki tego dnia jak je widziałam? Ale przecież byłam przed wypłatą, z 20 funtów w portfelu. Czy może to dziura czasoprzestrzenna? Ten telewizorek wyglądał naprawdę przedpotopowo. Tak wiele pytań.
Rozbiłabym namiot przed sklepem, ale praca. Myślę, że numer telefonu do właściciela wystarczy, muehehe.

Z goryczy kupiłam szafę oraz komodę. Przyjdą co mnie co prawda dopiero 24 czerwca, ale kulturalnie poczekam. Też potrzeba będzie dwóch osób do złożenia ich, ale też dam radę. W końcu po coś mam to inż przed nazwiskiem. Nawet MSc mam. Nie potrzebuję nikogo do poskładania mojej szafy, pff. Ja i moje tytuły naukowe sobie damy radę. A jak nie damy, to mam sąsiada.

W temacie sąsiadów, będę musiała mojego wydziaranego sąsiada jednak osaczyć, najlepiej uzbrojona w jakąś łapówkę kulinarną, bo jak może jestem inżynier, to wiercenie w ścianach żeby zawiesić lustro mnie przerasta. Najpierw uzbroję się w lustra, potem uzbroję się w sąsiada. Znalazłam w domu puszkę farby w kolorze ścian, więc mogę wbijać gwoździe gdzie popadnie, bylebym je potem zakleiła i zamalowała. Luzik.

Firanki zamówione, chociaż ja sobie nie ufam w kwestii miar. Więc jeśli będą za krótkie/za długie/w ogóle poza wszelkimi założonymi z góry miarami, to jakoś wykombinuję żeby pasowały. Skoro udało mi się wykombinować karnisz bez wiercenia dziury w ścianie (czyli bez sąsiada), który o dziwo nie trzyma się na taśmie izolacyjnej, to i firanki zdołam zawiesić jak człowiek.

piątek, 30 maja 2014

Proszę zapisać w kalendarzu

30 maja roku 2014 Fox dostała swoją pierwszą, poważną wypłatę za pracę, jaką chciała wykonywać i jaka była powiązana z jej latami nauki.

Ulica Pokątna była dziś zamknięta. Ale nie obawiajcie się, szafeczki. Jutro was dorwę.

czwartek, 29 maja 2014

Znalazłam ulicę Pokątną

Jest sobie w Tiverton sklep z second hand meblami. Wiem o nim dlatego, że mi o nim powiedziano. I tyle. Ponieważ od tygodnia dzień w dzień po pracy podchodzę pod drzwi i zastaję je zamknięte. Trochę mi zależało na zobaczeniu co kryje ten zawsze zamknięty sklep, ponieważ pragnę starych, uroczych mebelków. W imię tej zasady kupiłam przecierany, biały stół oraz dwa krzesełka. Kolejna na liście jest szafa i niech mnie piekło pochłonie, chcę zbadać przeklęty, meblowy second-hand. Ale ten jak na złość był zamknięty każdego dnia.

To jak polowanie na jednorożca.

Dziś uznałam, że to chrzanię. Skoro jest zawsze zamknięte, to to kompletnie mam gdzieś i idę robić swoje. A tu nagle objawił mi się ten jednorożec. Dokładnie wtedy, kiedy powiedziałam, że mi nie zależy. Oniemiała ruszyłam w stronę otwartych drzwi i po przekroczeniu progu zdałam sobie sprawę dlaczego zawsze jak chciałam zobaczyć sklep, to był zamknięty.

Ten sklep na pewno nie należy do świata mugoli.

Żeby się po nim poruszać, trzeba chodzić bokiem - tak szalenie wąsko w nim jest. Meble dosłownie piętrzą się po sufit, poskładane jedne na drugie, że trzeba się poważnie przyjrzeć gdzie się kończy półka, a gdzie zaczyna biurko. Kąty pod jakimi się nachylają te meblowe wieże są zaskakujące. Właściciel kryje się gdzieś w okolicach czwartej alejki, uzbrojony w telewizorek pamiętający czasy dinozaurów i ogląda mecz piłki nożnej. Ale jak się go zapytasz o typ mebla, to momentalnie ci pokaże co zechcesz. Spojrzenie w górę ukazuje nam, że na suficie też są meble. Zwisają sobie z drewnianych belek dachu, konkretnie to krzesła. Jakie sobie człowiek zażyczy. Meble są wszędzie.
Zgubiłam się w meblowym labiryncie, między oszkloną, wiktoriańską komodą, a ogromnym, skórzanym kufrem. Ale za to znalazłam piękne szafki nocne, totalnie niefunkcjonalne, ale chyba mnie to nie interesuje. Są śliczne, to się liczy. A ja jutro mam wypłatę.

I o ile kawałek magicznego świata Tiverton jutro pozwoli mi do siebie wkroczyć, to je kupię.

wtorek, 27 maja 2014

Katastrofa

Gdzie ten reżyser? Bo zaczynam myśleć, że faktycznie jestem bohaterką jakiegoś filmu babskiego.

Poranek jak poranek, ugotowałam jajko coby je dać do kanapki na lunch i przeżuwając płatki śniadaniowe poszłam otworzyć okno. Nie zdążyłam się porządnie odwrócić, a tu gołąb. Konkretnie to w moim salonie, bezceremonialnie lądujący na dywanie. Ja wrzask i machanie rękami coby drania wygonić, przy okazji zrzuciłam z półki ściereczki. I ganiam tak za tym gołębiem i czuję, że coś mi spalenizną śmierdzi.

Ściereczki spadły na jeszcze gorącą płytę ceramiczną i właśnie się z nią permanentnie integrowały.

Dźwięk jaki wyrwał wyrwał się z mojego gardła nie był ludzki.

Podczas gdy ja rzuciłam się ku ratowaniu piecyka, skrzydlaty sprawca zamieszania dał popisowo nogę, zanim przerobiłam go na gulasz. Dym, smród, czeluści piekielne i ja nadal w pidżamie, z gołębimi piórami wszędzie i osmoloną twarzą. Idealny poranek.

Ściereczki umarły, piecyk wygląda strasznie, ja spędzam kolejne pół godziny pytając Wujka Google "JAK USUNĄĆ SPALONE ŚCIERECZKI Z PŁYTY CERAMICZNEJ AAAAA". Zeskrobałam, piecyk jak nowy. Ale nigdy więcej uchylenia okna bez nadzoru.

Takie scenki tylko w filmach. Albo u mnie. Wielka Angielska Przygoda, zaiste.

niedziela, 25 maja 2014

Siedzę pod klimą w Costa Coffee i mi mrozi ręce, ale potrzebuję internetu

I w końcu jestem na swoim. Pierwsza noc udana, spałam jak zabita na moim nowym materacu, w swojej nowej pościeli i było miło. Ugotowałam też pierwszy obiad, jakim było inauguracyjne curry. Bo akurat były sosy curry na przecenie i curry jest po prostu zawsze dobre. Moja lodówka jest smutna, bo można w niej znaleźć zaskakująco dużo cydru i zaskakująco mało jedzenia. Człowiek musi mieć priorytety, gdy zostaje sam w pustym mieszkanku.

Ale spoko, udekoruje się wszystko po kolei. Przede wszystkim musiałam zrobić podstawowe zakupy i zaopatrzyć się w takie rzeczy jak kosz na śmieci, abażury do lamp (!) i mydelniczka (ciągle w planach). Właściwie to co chwila zdaję sobie sprawę, że jeszcze tego czy tego mi brakuje i powiem szczerze, że na swój sposób jest to zabawne. Codziennie coś muszę kopić, bo nagle się okazuje, że nie mam sitka na odcedzenie ryżu, nie wspominając już o czajniku na herbatę. Po drobnym załamaniu wczoraj wieczorem przyszła refleksja, że twardym trzeba być, a nie miętkim i zaczęłam nosić przy sobie notatnik, coby zapisywać czego jeszcze mi potrzeba.

Lista niepokojąco ciągle się powiększa, zamiast skracać.

Ale za to zakupiłam stolik oraz dwa krzesła. To znaczy, stolik i krzesła nadal są w stanie surowym i mam je na razie jedynie w teorii, ale we wtorek pojawią się ciałem i duchem w mojej jadalni. Dookoła mnie jest o groma antykwariatów, ale moim sklepem numer jeden jest Chic It, gdzie właścicielka sprzedaje ręcznie udekorowane przez siebie mebelki. Przyszłam tam obawiając się niebotycznych cen i pytam o stolik niewielki do jadalni oraz chociaż dwa krzesełka. Właścicielka pokiwała głową i mówi chodź ze mną do magazynu.
W magazynie stosy mebli czekających na przerobienie. Znalazły się dwa ładne krzesła, stolika brak. Ja smutek, właścicielka mówi hej, ja mam taki niewielki, okrągły stoik u siebie w domu. Chcesz go?

Wat.

Nie no, naprawdę ładny. Chcę. Ona na to, że luz, wybierzemy kolor na jaki mam ci pomalować i metodę postarzania. Stolik i krzesła przerobione będą twoje za 175 funtów co ty na to?

Przysięgam, gdzieś w tle Freddie Mercury zaśpiewał "Is this is the real life? Is this just fantasy?".

Ponieważ zaplanowałam kupno pięknej, białej, totalnie niefunkcjonalnej ławeczki i mam za cel położyć na niej kwieciste poduszki, całe mieszkanko będzie do bólu urocze, pastelowe i w ogóle vintage. Dlatego też mój stół oraz krzesła do kuchni będą pomalowane na kolor kości słoniowej, przecierane migdałowym. TO.BĘDZIE.PIĘKNE. Czuję, że wyposażę pół mieszkania z tą kobietą. Wszystko co ona oferuje jest śliczne i nic mnie nie powstrzyma przed kupieniem słodkich mebelków.

Wszystko się piknie układa. Poza tym wróciły czasy rozdawania mi wizytówek przez wszystkich. Już znam większość właścicieli antykwariatów, wszyscy mówią do mnie "love", dają mi wizytówki i mówią spoko spoko, ja zamykam o 16, ale zadzwoń do mnie wieczorem, razem z zięciem pomożemy ci nieść te krzesła do domu, w końcu mieszkasz po drugiej stronie ulicy.

Tylko czemu do jasnej anielki wszyscy mówią, że mam kanadyjski akcent. Skąd ja w ogóle mam kanadyjski akcent? Czy mówię 'abut' zamiast 'about' jak Terrance i Phillip? Podskakuje mi głowa podczas mówienia? Dziwne dziwne...

czwartek, 22 maja 2014

Jednak nie taki zbawca

Dzień bez emocji, to dzień stracony.

Jednego dnia mi źle wpisują dane adresowe do banku, blokują kartę i ogółem jest kaszana, kolejnego sama przyprawiam się o zawał, zabijając swój komputer. Historia ma się tak.

Postanowiłam, ja głupia, obadać program nie używany przeze mnie od co najmniej trzech lat. Włączyłam i nic. Kombinuję dalej i nic. I tak sobie kombinowałam aż nie zdałam sobie sprawy, że dosłownie każda ikona na moim komputerze przybrała złowrogo tą samą ikonę tego przeklętego programu. Ogarnęła mnie niepewność i kliknęłam na to, co kiedyś było internetem. Nic. Moje dokumenty? Zima.
Ok, stary jest, może coś mu się pochrzaniło. Restart.

I nic.

PANIKA.

Na komputerze służbowym zadałam wujkowi Google bardzo inteligentne pytanie "WSZYSTKIE MOJE IKONY CHCĄ SIĘ OTWORZYĆ W JEDNYM PROGRAMIE POMOCY DLACZEGO AAAAA" i dowiedziałam się, że mam przywrócić starą kopię zapasową systemu.

Shit.

Czy ja kiedykolwiek kazałam przez ostatnie 4,5 roku mojemu komputerowi zrobić kopię zapasową? Czy ostatnia będzie z 2011? Włączam z duszą na ramieniu przywracanie systemu i JEST. Kopia z soboty! Jesteśmy uratowani! Ikony uratowane!

Jednak nie. Komputer nie może przywrócić kopii zapasowej.

WIĘKSZA PANIKA.

Ok, tylko spokojnie. Wyłączmy antywirusa, zróbmy przywracanie systemu jeszcze raz. Zadziałał. A ja mam minus 10 lat życia i plus 10 nowych, siwych włosów.

Ciekawość zabiła kota, ciekawość (i przede wszystkim głupota), zestresowała Fox. Nigdy więcej.

Wywaliłam ten pomiot szatana zwany programem i więcej nie będę się bawić w informatycznego odkrywcę.

środa, 21 maja 2014

Tajemnica rozwiazana!

Zadzwoniłam do banku i co się okazało? Że baba źle spisała kod pocztowy. I muszę dziś zaś osobiście się tam kulać, żeby to poprawiono.

Tylko spokój może nas uratować. Spokój i siekiera.

wtorek, 20 maja 2014

Jak trudne może być spisanie danych z kartki?

Odpowiedź: bardzo trudne, niemożebnie, niezmierzenie, straszliwie, BARDZO.

Jak wspominałam, poszłam dziś do banku zmienić dane adresowe. Wszystko pięknie, pani spisała dane, w domku miałam na mailu potwierdzenie, że dane zostały zmienione wszystko pięknie. Tego samego wieczora postanowiłam w końcu zamówić te internety i opłacić je i co?

Dane adresowe jakie wpisuję, nie zgadzają się z tymi jakie bank ma wpisane.

TRZYMAJCIE MNIE.

Poszłam pod prysznic odetchnąć i spróbowałam jeszcze raz. Bez rezultatu, nadal dane nie pokrywają się z tymi co bank posiada. Nie mam siły się zdenerwować. Z drugiej strony, gdyby wszystko szło tak pięknie i bez problemu, to bym zaczęła podejrzewać, że żyję w Truman Show. Nie denerwuję się, wcale a wcale.

Jutro urwę tej babie łeb i nasikam jej do karku.

Zbawca

Mój szef dziś przypełzł do mnie, pochłoniętej czytaniem o wydajności zakładów fermentacji anaerobowej w Wielkiej Brytanii, postawił mi przed nosem swojego nowiutkiego laptopa i zapytał czy mogę mu pomóc.
Laptop ma dosłownie trzy dni, a tam armagedon. Program antywirusowy wrzeszczy, outlook próbuje ściągnąć maile, ale nie umie, syf, kiła i mogiła. Spojrzałam na szefa niepewnie i powiedziałam jasne, pogrzebię.

Po dziesięciu minutach grzebania już wiedziałam, że nie raz jeszcze będę ratować sprzęty tego chłopa. Mój szef robi wszystko na hurra i potem są tego tragiczne konsekwencje. W takim razie od początku, najpierw wywalimy źle skonfigurowanego maila i założymy na nowo. Wywaliłam, założyłam i... pustka. Z poprzednio widzianych 200 maili nie ma ani jednego, a ja czuję jak mi krew z twarzy odpływa. Żegnaj okrutny świecie, właśnie wywaliłam w eter 200 kawałków wściekle ważnej korespondencji, firma upadnie, ludzie zginą, a Winston mną nakarmi swoje krowy.

Nagle komputer się ocknął i zacząć ściągać z zapasowej bazy danych zaginione maile. Ja natomiast wylałam kawę do zlewu, coby nie dostać z nadmiaru adrenaliny zawału. Dzień uratowany, laptop uratowany, wielomilionowe inwestycje uratowane. A to wszystko w stodole przerobionej na biuro we wsi o adekwatnej nazwie Nomansland.

Z poważnych rzeczy, jakie robią dorośli ludzie, załatwiłam sobie interview w sprawie numeru ubezpieczenia na przyszły tydzień. Również zmieniłam dane adresowe w banku, dałam znać Radzie Miasta, że już mogą mnie orżnąć z kasy i dowiedziałam się jakie internety sobie załatwić. Dzień uważam za udany.
Materac nadal się nie odzywa, ale ma czas do jutra. Dzień w którym zamieszkam w pustym mieszkaniu z materacem się zbliża. Chyba jutro z tej okazji kupię jakąś patelnię i płyn do zmywania.
Albo kołdrę. Kołdra by się właściwie przydała.

poniedziałek, 19 maja 2014

Wszystko się dzieje tak bardzo

Nagle mam mieszkanie. Podczas tego tygodnia zdążyłam zostać zdradzona przez jedną agencję, żeby poczołgać się do drugiej i wynająć mieszkanie. Ładne, nowe, w centrum i do tego z lodówką. Bez zamrażalnika, ale nie będę wybrzydzać. Jest ładne i mnie na nie stać, to najważniejsze.

Jak się okazuje, znalezienie mieszkania to jednak pikuś. Załatwienie papierkologii związanej z tą decyzją to jakieś totalne jaja. Teraz jak mam adres, to mogę iść do banku zmienić moje dane adresowe, bo oni biedni nadal myślą, że ja w Coventry jestem. Dzięki temu już nikt nie będzie się zastanawiać czemu mam na danych w banku adres z miejsca, gdzie dawno nie mieszkam.
Kolejna sprawa to skoro już mam adres, to mogę ubiegać się o numer ubezpieczenia. Hosanna na wysokości, nie będę miała wściekłego podatku od zarobków dzięki temu. Cudnie. Mogę też już powiedzieć naszej Radzie Miasta, że mogą zacząć kosić ze mnie pieniądze. Zdziercy.
Również z adresem i zmienionymi danymi w banku mogę sobie załatwić telefon na abonament, bo mój aktualny jest KITOWY. Nagle muszę dzwonić do ludzi, a dzwonienie kosztuje, pff.
Następnie internety, bo internety są ważne. Na razie sprawdzam opcje, bo wszyscy chcą mnie oskubać. Chociaż w kategorii oskubywania, wodociągi otrzymują laur zwycięzcy.

Wodociągi powiedziały muehehe, nie masz licznika to kasujemy cię 50 funtów miesięcznie.
Zadzwoniłam do managera budynku, że się nie godzę i chcę licznik. Jutro oddzwoni z wiadomością od landlady. Ale serio, 50 za wodę? Chyba bym z tej okazji zbudowała sobie wodospad. Skoro nie ma licznika, to mogę zorganizować sobie mały park wodny za moją krwawicę.

Prąd okazał się najmniej problematyczny. Mam takie coś, z czym grzecznie idę do budynku za rogiem, tam daję pieniążki, oni ładują mi coś, a ja coś wpycham do dziurki obok bezpieczników. I ta dam, mam prąd. Jak w amerykańskich filmach, mam prąd praktycznie na automat z monetami. To rozwiązuje problem dzwonienia do kogośtam, kto znowu chciałby mnie kosić chore kwoty za brak licznika. Gorzej jak zapomnę ładować tego czegoś. Ale przynajmniej nie mam zamrażalnika, więc mi schabowy nie wypełznie.

Skończywszy z papierkologią, mam materac. Jest piękny, miękki, wypasiony, po przecenie i dotrze do mnie pod koniec tygodnia. Jest to jedyny mebel, jaki aktualnie posiadam. I stojąc dzisiaj tak w już wynajętym przeze mnie mieszkaniu ogarnęła mnie myśl straszna.

To zawsze Natalia urządzała nasze domy w Simsach.

Nie mam pojęcia o dekorowaniu wnętrz i po zrobieniu rachunku sumienia zdałam sobie sprawę, że ja nawet nie wiem jakie meble musiałabym kupić. Materac, szafa oraz stół z krzesłem to takie oczywiste wybory. Ale co dalej? Nie mam bladego pojęcia. Moje projekty w Simsach zawsze były okropne i nie chcę zamienić naszego realnego mieszkanka w jeden z simsowych koszmarków z moich szczenięcych lat. Jestem przerażona. I jedyne co dziś zdołałam postanowić, to kupić w jakiejś przyszłości kompletnie niefunkcjonalną, metalową ławeczkę, na której położę kwieciste poduszki i będę ją podziwiać, najpewniej w sypialni. Albo salonie.
Boże, naprawdę nie mam pojęcia o dekorowaniu wnętrz.

poniedziałek, 12 maja 2014

Ludzie (i koty) bezdomni

Dupa.

Mieszkanko, które spodobało mi się w sobotę nie pozwoli na koty. Mieszkania z dzisiaj nie pozwolą na koty. Ale hej, mamy jedno co pozwoli na koty. Od 3 czerwca, buehehe.

Jęczę topiąc smutki w cydrze w pubie, jęczę Ianowi jak mnie odwozi do domu, jęczę Lindzie jak parzy mi herbatkę, jęczę Natalii jak z nią rozmawiam, jęczę Mamie przez telefon i generalnie, to jęczę. 

Ja tam nie mam nic przeciwko czekaniu do 3 czerwca, ale ciekawe co na to mój szef opłacający mój aktualny pobyt. Szczerze wątpię w taką hojność. Również czuję się okropnie z myślą, że siedzę na głowie Ianowi i Lindzie i pożeram ich obiadki, i śpię w ich łóżeczku i w ogóle. Wszystko jest łokropne, nadal nie mam domu, a domy dostępne nie pozwalają na koty. Co kurde ludziom kot szkodzi? Nie mam zamiaru ściągać tyranozaura, więc whyyyy?

Natalia wygrzebała dwie opcje, ponoć dopiero co dodane. Jutro dzwonię tam 9:01 i oferuję w zamian nerkę za mieszkanie. Bo pozwalają na zwierzątka. Boziu pozwalają.

Moje wymagania co do mieszkania maleją w każdą chwilą. Oto jak nisko upadam.
1 wersja - centralne ogrzewanie, podwójne okna, lodówka, piecyk, parking, w miarę odnowione
2 wersja - centralne ogrzewanie, podwójne okna, piecyk, a miarę odnowione
3 wersja - może być elektryczne ogrzewanie, okna lepiej podwójne, piecyk, w miarę odnowione
4 wersja - elektryczne ok, okna mogą być pojedyncze, niech chociaż nie wygląda jak nora
5 wersja - COKOLWIEK, POZWÓLCIE MI NA KOTY

Buhu.

sobota, 10 maja 2014

Najlepszy zakup w historii zakupów

Pół miasta mi zazdrościło. Sama sobie zazdroszczę. Mój doughnut jest po prostu perfekcyjny.

Nadal nie mam mieszkania. Mam jedno na oku. Mam też jeszcze 4 umówione do zobaczenia i jedno do umówienia, które ma potencjał. Teraz mam dylemat czy szukać dalej, czy brać to ładne z dzisiaj. DECYZJE.

Poza tym spędziłam godzinę w publicznej pralni czytając gazetę i zerkając na swoje piorące się majtki. Moje życie zaczyna wyglądać jak scenariusz jakiegoś filmu. Wywiozło mnie na wieś, wszyscy mówią do mnie "love", szukam miejsca do zamieszkania, gubię się w krzakach, gadam z krowami i kupuję w desperacji monstrualnego doughnuta.

Jeśli znajdę mieszkanie i zacznę kupować vintage meble na wyprzedażach w miasteczku, to oficjalne zostanę bohaterką jakiegoś słodziachnego filmu o życiowych zmianach.

środa, 7 maja 2014

Urwało mi głowę

Pobudka o 5:40 i śmigamy 80 mil do Fraddon, zadupia zadupiów, żeby popatrzeć na dziurę w ziemi i podebatować nad tym kiedy ta dziura zacznie być dobrze prosperującym zakładem fermentacji anaerobowej. Właściwie to była to owocna debata, szkoda tylko, że większość czasu spędziliśmy ciężko zastanawiając się nad tym gdzie znajdziemy dla mnie buty robocze, w których nie będę miała możliwości podania zupy dla pięcioosobowej rodziny. Udało się, chociaż z butach na mojego Tatę i roboczej kurtce do kolan wyglądałam jakby mnie wyrwano z jakiegoś opowiadania Neila Gaimana. Byłam komiczna i dostarczyłam reszcie ekipy sporo radości.
Przy okazji wiało tak koszmarnie, że chyba mam naderwaną głowę z szyi.

Potem pojechaliśmy do kolejnej dziury w ziemi, tym razem zarządzanej przez krwiożerczych Niemców, również podumać nad tą dziurą i zastanowić się, czy lewa rura nie będzie stała na drodze prawej i czy w ogóle do podgrzewaczy dochodzi wystarczająco dużo składników.

Nasze projekty to dziury w ziemi, firmy budowlane, ładne obrazki na kartkach i zapach świńskiej kupy. Z tego będzie kiedyś energia, zapamiętajcie moje słowa.

Po owocnych 10 godzinach w robocie, zostałam wyrzucona w miasteczku, żeby pooglądać mieszkania. I nie ma to jak skończyć dzień mocnymi wrażeniami.
W pierwszym mieszkaniu bym nie zamieściła nawet swojego wroga. Smutne, ponure, ciemne miejsce w dziwnej okolicy. Chyba podziękuję.
Drugie mieszkanie było świetne, wymagało generalnego przemalowania wszystkiego. Ale najlepsza była okolica i widok z okien. Było tuż obok pubu, co mu się spłonęło jakieś 1,5 tygodnia temu do cna, więc widoczek na trupa budynku z okna zawsze spoko. How about no.
Trzecie mieszkanie było ŚLICZNE. Świeżo odnowione, z kuchenką, piękną łazienką...
I ogrzewaniem elektrycznym. Następny proszę!

Nieco dobita mieszkaniami wyszłam z agencji i oto telefon w kwestii mieszkania "no english". Jak się okazało "no english" się jednak nie wyniesie, bo nie ma gdzie się podziać, bardzo nam przykro, że kazaliśmy ci lizać ciastko przez szybę, mamy jedno z elektrycznym ogrzewaniem co ty na to?

NIE.

Dupiaty dzień był dupiaty, a stał się jeszcze bardziej jak się okazało, że moja upatrzona poduszka w kształcie ogromnego donata zniknęła ze sklepu. Coś we mnie pękło. Jakim prawem ktoś kupił mojego upatrzonego donata, tego którego miałam kupić sobie jak tylko bym miała mieszkanie? Szczyt. Nie dość, że nie mam mieszkania, to jeszcze nie mam donata, niech szlag wszystko trafi.
Ze zgryzoty poszłam do sklepu o niego zapytać i w porywie rozpaczy i frustracji, zamówiłam sobie jednego. Żyje się tylko raz. Nie będę miała mieszkania, ale przynajmniej dorwę donata. Chociaż tyle.

Jakim cudem ludzie jadą na swoją Wielką Angielską Przygodę z 100 funtami w kieszeni brakiem dachu nad głową. Toż jedzenie ryby pod mostem, albo nędznego Tajwańczyka, gdzie baba nie umie wydać reszty, gdzie mieszkania są brzydkie lub mają "no english" na stanie to nie przygoda, to coś strasznego!

Przynajmniej szef powiedział, że raport bez zastrzeżeń. Jestem z siebie taka dumna, że gdybym miała mieszkanie i piwo, to bym to oblała.

wtorek, 6 maja 2014

Fox - menel w garniturze

Dziś tak naprawdę miałam pierwszy dzień pracy. Zaczęło się od tego, że szef mnie podwoził jadąc wiejską dróżką jakieś 100 na godzinę, mówiąc 100 słów na sekundę. Nie miałam pojęcia czy mam się bać o swoje życie, czy stresować zadaniami jakie zostały mi zlecone.

W naszej stodole miało dzisiaj miejsce Bardzo Poważne Spotkanie Rady Nadzorczej, a ja zostałam oficjalnym skrybą. Miałam grzecznie słuchać i grzecznie notować co kto miał do zrobienia. Brzmi prosto. Przestaje być proste jak 16 facetów gada na raz i wszystko jest ważne. Spamiętaj tu imiona i zadania, równocześnie notując o czym jest mowa. Wykłady level hard.
Wykazałam się też szokująco szeroką wiedzą na temat tworzenia aplikacji mobilnych i dizajnu stron internetowych. Tylko dlatego, że Natalia mi o tym opowiada często i gęsto i mój zgąbczały mózg zdołał jakąś wiedzę w tym temacie wchłonąć. Byłam z siebie bardzo dumna, bo ze skryby na moment zamieniałam się w pełnoprawnego uczestnika dyskusji.

Po wszystkim szef kazał napisać raporcik co się działo i kto co robi. Napisałam, wysłałam, czekam na komentarze/ochrzan/pochwały. Mój pierwszy wkład w firmę zrobiony, zrobiłam śliczną tabelkę!

Po robocie zawieziono mój zagubiony tyłek do miasta, gdzie szłam oglądać mieszkanie. W mieszkaniu okazał się być pan, co "no english" jak się go pytało kiedy się wyniesie. Też "no english" w kwestii kiedy spłaci zaległy czynsz, z tego co mówiła pani z agencji. Po cholerę wystawiać do wynajęcia mieszkanie, skoro nie potrafią się pozbyć poprzedniego lokatora. Co ja, w cenie dostanę to "no english"? Będzie mi kibel czyścić, obiadki gotować? Podziękuję. Wolałabym mieszkanie "no no english".

Pani zaoferowała inne mieszkanie, ale ja odmawiam współpracy z miejscem z elektrycznym ogrzewaniem. Więc podczas gdy "no english" będzie się wynosić lub nie, będę szukać dalej.

Mając drobne załamanie nerwowe nad wszystkim po trochu, a głównie brakiem stałego dachu nad głową, kupiłam rybę z frytkami zawinięte w gazetę i jak ten totalny menel stałam w deszczu, pod mostem, pożerając rybę w gazecie i wiedząc, że nie mam gdzie mieszkać. Była bardzo dobra, poparzyłam sobie mordkę i popłakałam sobie trochę nad swoim smutnym losem. Ale potem właściciel domku, gdzie przemieszkuję mnie odebrał, wsadził do autka i utulił mówiąc, że mieszkanko się znajdzie, a oni jakby co mają lodówkę na stanie jakby mi się trafiło fajnie miejsce ale bez lodówki. Kryzys zażegnany, w pokoju czekała na mnie puszka domowych ciasteczek na pocieszenie.

Jutro pobudka o 5:30, ponieważ jadę odwiedzić mój kiedyś w przyszłości projekt na drugim krańcu świata, jakbym już na pierwszym krańcu nie mieszkała. A potem umówię więcej mieszkań, bo w końcu może gdzieś w Tiverton znajdzie się miejsce bez bonusu pod postacią niechcianego lokatora.

piątek, 2 maja 2014

Wizytówki są wszędzie, a ja przecież nie jestem Patrickiem Batemanem

Tiverton okazało się być na ewidentnym krańcu świata. A miejsce, gdzie się aktualnie zatrzymuję jest już po prostu poza światem. Drogi są chyba pionowo pod górkę i ledwo mieści się na nich jeden samochód. O dwóch, które miałyby się minąć można zapomnieć. Spotkałam więcej bażantów niż ludzi. Ludzie wszyscy dają mi swoje numery telefonów mówiąc, że mam dzwonić w każdej sprawie. Obawiam się, że bażanty też niedługo zaczną to robić.

Zaczęło się od stacji kolejowej pośrodku niczego, gdzie ja wlokąc swoją walizkę zapytałam żałośnie jedynej, żywej istoty w okolicy jak znaleźć taksówkę na tym zadupiu. Jak spod ziemi wyrósł miły, starszy pan mówiący że oto jest i też on mnie zawiózł na mój koniec świata, po drodze robiąc drobną wycieczkę krajoznawczą i oczywiście dając mi swoją wizytówkę.

Mieszkam u przemiłej pary, która dała mi pokój swojej córki do tymczasowego mieszkania w nim i karmią mnie jakby co najmniej chcieli mnie utuczyć i zjeść. Cholera wie, na tym zadupiu może faktycznie zjada się polskich pracowników. Tak czy inaczej, są uroczy i bezustannie chcą mi dawać ciasteczka oraz robić herbatkę. Przy okazji dostałam ich wizytówki.

Do pracy zawiozła mnie żona szefa, będąca równocześnie księgową, samochodem pełnym błota i dzieci. Po drodze podziwialiśmy wiatraki, gdyż najstarsza córka lat 7 ma fascynację wiatrakami. Dostałam wizytówkę żony szefa.

Jak się okazało, biuro to nic innego jak stodoła przerobiona na biuro. Wszyscy są boleśnie mili, a ja dostałam do czytania stosy papierków do ogarnięcia co się właściwie aktualnie w firmie dzieje. Wizytówek chyba nie muszę wspominać. Przy okazji mam poważnego, służbowego maila, który wygląda jeszcze poważniej z podpisem moim jako Koordynatorem Projektów. Równie poważny jest fakt posiadania służbowego laptopa i wizja służbowego samochodu. Nie mam pojęcia jak się dostosuję do posiadania kierownicy po drugiej stronie i samego w sobie ruchu drogowego, ale tu chyba nie ma ruchu drogowego. Dobry start.

Mam wrażenie, że radzę sobie całkiem nieźle jak na fakt, że mieszkam w Hobbitonie, pośród wyrośniętych hobbitów rozdających wszystkim wizytówki i mówiących do mnie "darling". Czuję się jak domowe zwierzątko. Ale całkiem rozumiem papierki jakie mi dano do czytania, nie do końca rozumiem co będę konkretnie robić. Wiem za to, że dyrektor Stu ma 5 tysięcy kurczaków, dyrektor Winston tysiąc krów, a pies latający w okolicach naszej stodoły za mną nie przepada. Co wyjaśnia dlaczego nie dostałam jego wizytówki.

Pierwszy plan: znaleźć mieszkanie w miasteczku.

czwartek, 1 maja 2014

Koty mają paszporty, a ja depresję

Jestem taka spełniona. Oba koty mają już chipy i paszporty, można je przemycać za granicę. Ale to nie teraz. Teraz jadę sama jak palec, na pałę, z nadal nielegalną walizką i poczuciem, że nie dożyję do zimy.

Szef napisał w  nocy do mnie, że hej masz tu 120 stron raportu jakiegośtam, "update me on this". Ok stary, o jaki update ci mam zrobić. Że co się zmieniło w raporcie (?), że coś ja mam zmienić, że mam ci przypomnieć, że miałeś go przeczytać. WTF chłopie. Poza tym ja się pakuję, ja tu płaczę po kątach, szczepię koty, sprzątam dom i w ogóle jestem tak przydatna jak jeszcze nigdy. Albo byłam. Byłam, bo jest noc.

Położę się. A jutro spakuję ręcznik.

wtorek, 29 kwietnia 2014

Grzyby i wirusy

Wirusy zaatakowały nasze nosy, grzyby zaatakowały nasze ubrania. Wraz z Natalią siedzimy w domku i chorujemy, równocześnie pozbywając się kiloton ciuchów. Odkryłam w mojej szafie żenujące dowody na mój brak wyczucia stylu jeszcze z czasów gimnazjum. Pożegnałam je bez żalu. Caritas otrzymał od nas dzisiaj jakieś 20 kilo ciuszków.

Jakoś mało się martwię nagle. Nagle mam poczucie, że ten cały wyjazd będzie jakąś szaloną, pouczającą przygodą. Może nie jestem aż takim Bilbo jak mi się zdawało, że do pięćdziesiątki będę siedzieć na dupie, jeść, pić i czekać aż stary czarodziej mnie wywlecze na przygodę życia. Mam 24 lata, czas na tą cholerną przygodę. I na odpowiedzialność, dorosłość i WŁASNE życie.

To już prędzej widzę za swój podkład muzyczny "A lifetime of adventure" Tuomasa Holopainena. Jak ten Sknerus McKwacz wyruszam! Ale to w czwartek. Co nie zmienia faktu, że wyruszam.

Wszystko będzie dobrze. A teraz idę do kina na Kapitana Amerykę because of reasons, dla miłego dla oka pana grającego czarny charakter i dla złożenia hołdu Marvelowi, bo Marvel to bóstwo.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Dziennik paniczny

Ten blog się powinien tak nazywać. Dziennik Paniczny nie na cześć Rolanda Topora, a na cześć tego, że jestem całe życie obrzydliwie spanikowaną osobą.

Pomimo usilnych prób ignorowania faktu, że w czwartek lecę sobie papa do roboty w biogazach na krańcu świata (właściwie to Kornwalijskim zadupiu, ale wiecie), życie mnie dogoniło. Zapakować kartony na wyprowadzkę, przejrzeć szafę i sprawdzić czy przypadkiem nie ma w nie przejścia do Narnii, załatwić kotom paszporty na przyszłość, posprzątać kąty, które nigdy nie były sprzątane, napisać do prezydenta i jeszcze dokonać dwóch cudów ozdrowienia. Słowem - szaleństwo.
W miarę dzielnie zasiadłam najpierw do komputera się odprawić na lot. Klik klik, karta pokładowa się pojawiła i...

Nie ma bagażu rejestrowanego.

Panika, przerażenie, histeria, pogrom. Niczym Robert Maestrelli zaczęłam hiperwentylować do papierowej torebki, a następnie pożarłam ogromnego, czekoladowego królika. Telefon do siostry za wodą i kryzys mniej więcej zażegnany. Mniej więcej. Niby brak walizki to nie taka tragedia, ale wszelkie odstępstwa od planu powodują panikę. Jezu, jak można latać tyle razy i właśnie tym razem nie mieć walizki wykupionej? Złośliwość rzeczy martwych, żywych i astralnych.

Powróciłam do szafy bezlitośnie wywalając wszystko, czego nie miałam na grzbiecie od lat lub co wyglądało jakbym to ukradła ze śmietnika. Sukces. Chociaż do walizki, która na razie jest nielegalna, się nie mieszczę. Boję się ją zważyć. I nie wcisnę do niej kaloszy, a obawiam się, że będę dosłownie po kolana w krowiej kupie i kalosze okażą się niezbędne. Cholerne kalosze.

Pozbyłam się również makulatury nazbieranej przez lata na Polibudzie. Bez żalu. Kolejny, drobny sukces.

Po drodze dostałam kataru. Albo to ta robercia panika zamieniła mnie w zasmarkańca. Z tej okazji pożarłam jeszcze pudełko czekoladek.

Też jeszcze padłam spać jak kłoda na 1,5 godziny. Winię katar.

Chcąc się pożalić światu o tym, że został mi już tylko królik z ciemnej czekolady, za którą nie przepadam, że walizka, że katar, że grzyby i że w ogóle siedzę w otchłani rozpaczy zdałam sobie też sprawę, że nie mam komu się pożalić. Albo raczej, że pierwszą osobą, jaka przyszła mi na myśl do żalenia się była moja terapeutka. To jedno z najsmutniejszych odkryć tego dnia, poza oczywiście walizką i faktem, że skończyły się króliki z mlecznej czekolady.

A na wieczór jeszcze odkryłam, że moja bardzo dawna znajoma wygląda jak burak i wzięła ślub w kiecce, która upodobniła ją do mumii buraka. Miałam dzień pełen emocji, a jutro też będą emocje jak będę próbowała gdzieś opchnąć wszystkie zbędne podręczniki i kontynuowała walkę z walizką, która nadal pozostanie nielegalna.

Dziennik Paniczny bez dwóch zdań.

wtorek, 25 marca 2014

Rurologia

Zlew się nam w kuchni zatkał. Jako weteran zatkanych zlewów złapałam w dłoń Kreta do oczyszczania rur i... nic. Ponownie potraktowałam go Kretem i nic. Za trzecim razem również, więc coś było poważnie nie tak.

Zrobiłam rachunek sumienia i zadałam sobie pytanie na ile, w skali od 1 do 10, chcę mieć do czynienia z odkręcaniem rur i zaglądaniem w oczy temu, co tam aktualnie rezyduje i zatyka mi zlew. Moja chęć wynosi równe zero, o ile nie przechyla się w stronę skali minusowej. Ja tam w różnych rzeczach w życiu grzebałam, ale odpływ nie należy do tych, które znajdują się na mojej liście "do przyszłego grzebania". Więc skoro Kret mnie zdradził, postanowiłam zapytać się wieszczki internetowej oraz setek kobiet, które przeżyły ten dramat co ja.

Internet przemówił, że należy wsypać sodę oczyszczoną, zalać octem i zatkać odpływ na jakiś czas. Potem zalać gorącą wodą i będzie drożny jak tętnica wieloryba. W takim razie, czując się jak ten Walter White, zabrałam się za prawdziwą chemię we własnym zlewie. W przeciwieństwie do niego moja chemia miała czynić dobro, ale chodziło o sam fakt alchemicznego autorytetu. Wsypałam sodę, zalałam octem i już w tym momencie okazało się, że bliżej mi do Jessiego Pinkmana, jeśli chodzi o chemię w ogólnym tego słowa znaczeniu. Zanim zdołałam zatkać zlew, ten zaczął warczeć i pluć na mnie sodą oraz octem, ja w efekcie zaczęłam na niego wrzeszczeć i wepchnęłam korek na siłę. Gołą ręką. Który zaraz siłą reakcji dziejącej się w moich rurach wywaliło do góry, powodując mój jeszcze bardziej paniczny pisk.

W efekcie zlew nadal jest zatkany, ale teraz do tego śmierdzi octem. I złowrogo bulgocze ile razy się do niego zbliżę.

Wyciągnęłam prosty wniosek, że w naszym zlewie zadomowił się Szatan.

Jutro kupuję przetykaczkę do kibli i koniec końców zapoznam się bliżej z tym, co zamieszkało u nas w rurze.