Meblowe Boże Narodzenie. Dziś przyszła szafa, komoda i kanapa. A właściwie to przyszły trzy wielkie pudła pełne części i baw się sama. Uznałam, że nie mogę zwać się inżynierem jak jakiegoś mebla własnoręcznie nie poskładam i na pierwszy ogień poszła komoda.
Pff, jak straszne możne być składanie komody? Ano właśnie. Jak wyciągnęłam chyba milionowy element z kartonu to zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno jest to takie proste. Też adnotacja w instrukcji, że potrzeba dwóch osób nieco ostudziła mój zapał, no ale próbujemy.
Szło to mniej więcej tak, że pół godziny rozpracowywałam pierwszy krok, sześć razy pomyliłam się w przykręcaniu prowadnic szuflad, wszystko szło przyzwoicie, podśpiewywałam sobie, nie denerwowałam się. Ale gdy mijała czwarta godzina tej męki, a szafa nadal była w stanie 2D, to samo można było powiedzieć o dopiero co dostarczonej kanapie, a komoda nadal była w częściach, zaczynało mi brakować cierpliwości. Mając nadzieję, że komoda mnie usłyszy ustawicznie groziłam jej, że skoro ją stworzyłam, to równie dobrze mogę ją unicestwić, więc niech do cholery lepiej wprowadza ładnie do prowadnic te szuflady.
Wynik tej zaciekłej, wielogodzinnej walki - odciski na dosłownie każdym centymetrze kwadratowym dłoni, jeden wygięty paznokieć i ponad cztery godziny z życia wyjęte. Do tego było jakieś osiemset stopni. Ale komoda została zbudowana i o dziwo nie rozsypała się po postawieniu jej pod ścianą. Czuję się jak władca świata, serio.
Pod koniec roboty kręgosłup chyba pękł mi wzdłuż pleców i podniesienie nylonowej torebki wykraczało poza moje zapasy siły, ale postanowiłam jeszcze poskładać kanapę, skoro ona miała zamiast 800 elementów jedynie 8. Poskładałam, nadal nie wiem jakim cudem.
Nagle mam w mieszkaniu meble. Radujmy się wszyscy razem i każdy z osobna!
Jutro szafa. Biorąc pod uwagę, że panowie dostarczający ją z trudem ją donieśli na moje drugie piętro, a ja próbując ją przemieścić prawie zginęłam zmiażdżona, może być śmiesznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz