niedziela, 31 sierpnia 2014

Dwa debile i wiertarka

Ktoś pamięta jeszcze, że ja miałam lustra do powieszenia? Ano właśnie, kupiłam je w maju i od tego czasu sobie kulturalnie leżały na podłodze w zapasowym pokoju, czekając na zbawiciela z wiertarką. Bo jak już wszyscy wiemy, sąsiad mnie zrobił w konia.

Ponieważ uznałam, że dwa miesiące znajomości, codzienne podróżowanie do pracy, jedno wyjście na piwo po godzinach oraz jedno podzielenie się koktajlem ze szpinaku czyni ze mnie i Johana coś na kształt znajomych, zebrałam się na odwagę i zapytałam czy by nie użyczył swoich zdolności i wiertarki w procesie wieszania luster. Johan się zgodził więc w piątek radośnie pognaliśmy do mnie do domku, gdzie czekały dwa lustra i ściany.

Uznaliśmy, że lustro na dwóch gwoździach jest prostsze do ogarnięcia, więc najpierw przedpokój. Zrobiliśmy profesjonalne przymiarki, zaznaczyliśmy na ścianie gdzie wiercić i dajemy. Gwoździe wstawione, bierzemy lustro i...

Jakieś 5cm za daleko mamy jeden gwóźdź.

Jak do tego doszło? Zmierzyliśmy lustro od ramy do ramy, a nie od zawieszki do zawieszki. No geniusze. W takim razie usuwamy felerny gwóźdź, mierzymy znowu, wiercimy i... nadal nie pasuje. No dobra, w porządku, to znowu to samo. Moja ściana zaczynała powoli wyglądać jak po obstrzale i w końcu się udało! Hurra!

Krzywo jak cholera.

Po 8 dziurach w końcu lustro zawisło. Nie chcę nawet myśleć jak wygląda ściana za nim. Cóż, dla sztuki trzeba pocierpieć. Zabraliśmy się za lustro w łazience i przy pierwszym wierceniu odpadła nam połowa ściany. Ja zakwiczałam z przerażenia, Johan się poskładał ze śmiechu i udawał, że przy okazji przewiercił się przez instalację elektryczną, przez co prawie zeszłam na zawał. Oczywiście koszmarne dziurska po nieudanych próbach zakryliśmy lustrem.

Założymy firmę - Daria&Johan: Powiesimy ci lustra żeby goście myśleli, że przeżyłeś strzelaninę!

czwartek, 21 sierpnia 2014

1:1

Rano w końcu przeprowadzono ze mną oficjalną rozmowę podsumowującą koniec mojego miesiąca próbnego. Dowiedziałam się, że jestem super. Jestem superhiper, odwalam kawał dobrej roboty, której nikt inny nie kapuje, że po prostu jest fajnie i planujemy dalej mój rozwój. Wyszłam z rozmowy prężąc dumnie pierś jak paw, bo w końcu miałam powody.

Do czasu...

Alon, nasz inwestor, wrzód na tyłku świata i firmy (i przy okazji "zazdrosna dziewczyna Winstona", jak to mówi Ellie) molestował mnie dziś mailami co chwila. Bezpośrednio było to związane z telekonferencją jaką przeprowadziliśmy we wtorek, gdzie ja przez 1,5 godziny próbowałam coś powiedzieć, a dziesięciu facetów generalnie narzekało na ogólny stan ustawy o odnawialnym cieple. No i po którejś mailowej ścianie tekstu Alon w końcu uznał, że to on do mnie zadzwoni. No dobra Alon, dzwoń.

Alon wyskoczył z setką pytań na temat odnawialności procesu we Fraddon, na co grzecznie odpowiadałam i wyjaśniałam. Aż Alon nie rzucił, że ale my jesteśmy zgodnie z wytycznymi ustawy o emisjach, nie? Tak napisałaś w raporcie.

Zzieleniałam.

Ostatni raport jaki ode mnie mógł widzieć miał ponad miesiąc i miał tłustym drukiem napisane, że to jest szkic obliczeń, nadal pracuję nad tym. Też teraz mam większą wiedzę i wiem, że nie ma takiej siły na świecie żebyśmy podpadali pod chore wytyczne emisji nowej ustawy. Pytam ostrożnie Alona o raport i tak, chodzi mu o ten relikt minionej epoki. Co tam, że potem napisałam mu n-ilość maili, że nie stary, dalsze obliczenia okazały, że kaszana, że nawozy, że emisje, że coś. Alon się zatrzymał na etapie czerwca i nie przemówiło do niego nawet moje mielenie ozorem podczas telekonferencji. Alon nie zarejestrował i to jest MOJA WINA, bo on teraz przeca nie pójdzie z poważnym pismem do rządu, skoro ono było na błędnych danych.

No trzymajcie mnie. Więc tłumacze mu znowu jak krowie na rowie, że ale Alon, ja nawet we wtorek na spotkaniu to mówiłam. Alon nie załapał. Ale wypytuje dalej, a ja się czułam jak na policyjnym przesłuchaniu w sprawie wielokrotnego morderstwa. Aż nie doszliśmy do wisienki na torcie. Padło pytanie kiedy wyszedł pierwszy dokument dotyczący ustawy. Mówię Alonowi zgodnie z prawdą, że w lipcu 2012.

No to dlaczego ja wcześniej nie zaczęłam pracować nad zmianami w tej ustawie, tylko teraz się za to wzięłam?

No nie wiem Alon, może dlatego, że wtedy jeszcze byłam na studiach i nie wiedziałam istnieniu tej ustawy?

Rano mnie miziali jaka jestem super. Potem Alon mnie rozniósł na atomy. Równowaga została zachowana. Alon zasłużył na swojego taga na tym blogu.

sobota, 16 sierpnia 2014

Ciężkie czasy wymagają drastycznych decyzji

W tym miesiącu mam drobne fiu bździu, żeby nie kupować mebli. Nie wiem dlaczego, pewnie zaczynam być skąpa, odkładam pieniądze na przyjazd Natalii i przy okazji mam meblową traumę po niemalże straceniu życia w starciu z komodą i szafą. Poza tym, podstawy już mam, nie widzę potrzeby ganiania za meblami, kiedy mam już na czym spać, siedzieć i w czym trzymać ciuchy. Zatem meble spadły na dalszy plan.

Jako, że w firmie wszyscy wiedzą o mojej niekończącej się historii z budowaniem sobie od zera życia na nowo, często się mnie pytają jak tam meble. Johan któregoś poranka zapytał czego jeszcze mi brakuje i odparłam, że nie na gwałt musiałabym kiedyś zaopatrzyć się w stolik do kawy. I oto alleluja, Johan ma stolik, który chętnie mi odstąpi! Ja wychodzę z założenia, że jak dają to brać, więc wzięłam. Stolik jest kwadratowy, z Ikei, w kuriozalnym, czerwonym kolorze. Do mojego zamysłu ślicznego mieszkanka pasuje jak pięść do nosa, więc czeka mnie przeróbka. Co akurat jest ekscytującą wizją. Tina zaopatrzyła mnie w pędzel i primer, dała parę mądrych rad i posłała do domu żebym drania wypiaskowała. Za tydzień mam się zgłosić po farby i BĘDZIEM SZALEĆ.

Natomiast w piątek nastąpiła szybka organizacja meblowa, gdyż Stuart wmaszerował do biura z radosnym okrzykiem "Free Chicken Friday!". Jak się okazało, Stuart miał na swojej farmie drobną nadprodukcję kurczaków i kto chciał, ten mógł sobie zabrać kurczaka co jeszcze tego poranka latał po podwórku do domu. Wszyscy przez moment mieliśmy obawy, że to może być nowa forma wypłaty, ale Stuart powiedział jedynie, że bierzcie i nakarmcie rodziny. No ok.

Tylko, że to są monstrum kurczaki i ważą po 7 kilo. Co ja jedna miałabym zrobić z 7kilowym kurczakiem?
No ale jak dają, to brać. Zwłaszcza zapas żarcia dla pięcioosobowej rodziny.

Ponieważ nie ma takiej siły w świecie żebym była w stanie pożreć 7 kilo kury zanim się zepsuje, zmusiło mnie to do zaopatrzenia się w zamrażalnik. Tak, jeszcze siedząc w biurze, z moim monstrum kurczakiem obok laptopa, zamówiłam sprzęt i dziś zawlokłam go do domu, po drodze amputując sobie pół palca na framudze. Ale zamrażalnik mrozi, a ja mogę w końcu posiekać tego potwora na kawałki, coby zamrozić na ciężkie czasy.

Poza tym, MOGĘ W KOŃCU KUPIĆ LODY, ŚPIEWAJCIE NARODY.

I takim oto sposobem się zaopatrzyłam w dwa meble w miesiącu, w którym nie miałam kupować mebli.

środa, 13 sierpnia 2014

Muppet show

Winston dziś przesłał mi wiadomość z załączonym do niej CV, że mam obadać gościa i sprawdzić czy warto jest go zapraszać na interview. Trochę się zdziwiłam, bo w końcu rekrutacją zajmuje się Dave z Debbie, ale w porządku, rzućmy na niego okiem.
Polak, więc chyba już wiem, dlaczego Winston posłał go mnie.

Pierwsze wrażenie - bezcenne. Gość zaczął maila do Winstona od radosnego "Hello!". Potem było już tylko lepiej. Że pragnie pracować w biogazach, że miał własną firmę w Polsce, że mieszka w Kent i chce się wkręcić w biogazowy biznes w Anglii. Wszędzie literówki, a PS doprowadził całe biuro do spazmów śmiechu. Cytuję:

"Proszę wziąć pod uwagę, że jestem z innego kraju, więc w razie kontaktu telefonicznego proszę o mówienie powoli i wyraźnie żebym zrozumiał."

I to właściwie był jego list motywacyjny. Urocze hello i prośba o mówienie powoli i wyraźnie, stojąca tuż obok zapewnienia, że potrafi język angielski. Właściwie po takim wstępie oglądanie CV się mija z celem, ale ja po prostu musiałam zobaczyć co to za firmę on miał.

Jak się okazało, był prezesem trzech firm. Ani jedna nie działała, bo wszystkie poszły z torbami. Jedna nawet dumnie świeciła w Krajowym Rejestrze Długów. Ale dorzucił nam linka do facebooka, gdzie mogliśmy łaskawie zobaczyć zdjęcia jakichś rur. Oraz przebój CV, linka do filmiku na youtube, na którym rzeczony aplikant jeździł na quadzie do energetycznej muzyczki. Ponoć w ramach swojej poprzedniej pracy. Nadal nie wiemy właściwie na czym polegało jego stanowisko.

Edukacja nie powiedziała nam wiele. Napisał, że ma magistra z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Tyle. Ani jaki skończył kierunek, ani z jakim wynikiem. Ot, jestem magistrem i zrobiłem ten tytuł na Uniwersytecie Jagiellońskim, PRZYSIĘGAM.

Wisienką na torcie było odgrzebanie pana na różnych szemranych portalach, gdzie pisał, że "lubi ludzi, którzy mają pieniądze i chcą robić biznes bez pośredników, przynosząc gotówkę". Zgodnie uznaliśmy w biurze, że pan jest muppetem, do tego jeszcze jakimś lewym i jednak nie zadzwonimy do niego mówiąc powoli i wyraźnie, że ma przyjść na rozmowę. Chociaż przyznam szczerze, że mam do niego tysiąc pytań, począwszy od "hello" w oficjalnym mailu, a skończywszy na youtube i sympatii do grubej gotówki w skórzanych neseserach.

Skąd się tacy ludzie biorą i czy na serio myślą, że nie da się ich w sieci znaleźć?

sobota, 9 sierpnia 2014

A tak przy okazji

Moja ławeczka + lampki w kształcie kwiatów = magia!


Kapitan Ameryka ratuje swoje hormony

Hormony zaatakowały. O poranku oberwałam silnym prawym prostym prosto w brzuch i jak mnie zgięło tak do 14 pozostawałam przykuta do kanapy. Miałam dziś ambitny plan iść zrobić pranie i zakupy, ale nie uśmiechało mi się wykonywanie jakiegokolwiek ruchu w stronę dalszą niż do lodówki po lemoniadę. Ale równocześnie zapragnęłam paskudnego, słodkiego jak jasna cholera, kremiastego ciasta z pudełka. To jest piękne, że można kupić regularny tort w Tesco i chociaż od pasa w dół byłam w agonii, ciasto samo do mnie nie przyjdzie. A skoro poczułam zew, to równie dobrze mogę się poświęcić i pójść. No i moje hormony tego potrzebowały.

Słowem wstępu. Zaopatrzyłam się niedawno w ABSOLUTNIE IDEALNY I TOTALNIE BOSKI plecak w kształcie tarczy Kapitana Ameryki. Zakup życia, serio. Nie rozstaję się z nim, bo przy okazji drań jest pojemny. Wróćmy do ciasta i hormonów.

Namierzyłam w Tesco pudełko z ciastem wyglądającym jak stężona cukrzyca i powlokłam się do kasy. Pakuję ospale moje kulinarne zachcianki, gdy kątem oka dostrzegam pożądliwy wzrok dziewczyny przy kasie, wlepiony w mój plecak.

"This is too awesome."

Nic tak człowiekowi nie poprawia humoru w dzień ataku hormonów, jak spotkanie kogoś równie podnieconego Kapitanem Ameryką co on. Kolejne pięć minut spędziłyśmy z kasjerką wymieniając się przeżyciami z ostatnich filmów Marvela i ogółem kwicząc przy tym jak dwie kretynki. Ponieważ jestem dobrym człowiekiem, dałam dziewczynie namiar na sklep gdzie może sama się zaopatrzyć w taką piękną tarczę i bogata w ciasto oraz sympatyczne wrażenie, że ludzie są fajni, wróciłam do domu. Hormonalny kryzys został zażegnany! Dziękujemy ci, kremowe ciasto i Kapitanie Ameryko!

Niby na pudełku ciasta jest napisane, że jest na 6 osób, ale ja tam wyzwania lubię.

czwartek, 7 sierpnia 2014

Urzędy wszędzie są takie same

Jestem Koordynatorem Projektów, Managerem Odnawialności Substratów, Naczelnym Informatykiem, Osobistą Asystentką i Filmowcem. No i Bogiem Węgla, wiadomo.

Naprawiłam dzisiaj trzy komputery. Ja nie mam pojęcia jak ci wszyscy pracownicy Greener For Life dbają o swoje nowe sprzęty, ale dziś dokręcałam napęd CD, czyściłam sprzęt z wirusów i naprawiałam błędy instalacyjne Office'a. Jak można sobie oderwać pół napędu, zakosić 54 wirusy mając profesjonalnego antywira i tak popsuć Worda, że ten w ogóle nie reagował, to ja nadal nie wiem. Ludzie są superzdolni, a ja okazało się, że mam najwięcej umiejętności komputerowych żeby z czystym sumieniem oddać w moje ręce laptopa z miliardem ważnych danych.

Przy okazji zgłosiłam się na ochotnika kreatywnego zadania edytowania 10 miesięcy materiału nagrywającego postęp budowy, żeby miało to jakieś 3 minuty. W życiu nie przerabiałam ani jednego filmu, a już tym bardziej nie bawiłam się w wycinanie i przyspieszanie, ale do odważnych świat należy w końcu. Google na pewno mi powie co z tym fantem zrobić. I powiedziało, a mnie zostały ostatnie poprawki do wprowadzenia przed oficjalną premierą.

Tak bardzo dumna jestem z siebie.

Po powrocie do domku natomiast czekał na mnie list z urzędu miasta, że muszę JUŻ TERAZ NATYCHMIAST wysłać im potwierdzenie zmiany imienia. Dołączyli nawet wypełniony do połowy formularz. Zbaraniałam, ponieważ po pierwsze imienia nie zmieniałam, a po drugie na wypełnionym formularzu moje imię z Fox było zmienione na Fox. Czyli masło maślane i właściwie o co urzędowi miasta znowu chodzi. Wysmarowałam im maila z zapytaniem który był taki śmieszny, że wysłał mi taką bzdurę.

Urzędy miasta w każdym kraju mają burdel na kółkach.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Personalni asystenci i o tym jak Rząd mi podpadł

Nie jadę jutro powiedzieć Rządowi co ja myślę o ich ustawie ponieważ... zapomnieli mnie wciągnąć na listę gości i miejsc im zabrakło. Tak się nadęłam z oburzenia, że chyba mnie w tym Londynie zobaczyli, bo grzecznie przeprosili i napisali, że w razie kolejnych spotkań jestem od razu zaproszona. MAJĄ SZCZĘŚCIE.

Poza tym Rząd mnie przeprosił. Punkty mojego bycia Bóstwem Węgla rosną każdego dnia.

Winston mnie wczoraj radośnie poinformował, że od teraz przy okazji będę jego personalną asystentką. Ja już zbladłam, osiwiałam, że degradacja społeczna, już nie Bóstwo Węgla, histeria, płacz, lament, zgrzytanie zębów aż się nie okazało, że nie, nadal jestem węglologiem, ale przy okazji będę też kicać dookoła Winstona, bo on potrzebuje wsparcia technicznego. No to to ja mogę robić.

Zostało mi zrzucone na głowę wydrukowanie całej Biblioteki Watykańskiej, którą potem zrzuciłam na kupę przed Winstonem, skutecznie go odgradzając od reszty biura. Oczywiście niedługo później ta kupa wróciła do mnie, pełna adnotacji i dopisków, które koniecznie musiałam wprowadzić do tego miliarda plików na mailu. No to w porządku, wprowadźmy te poprawki.

Po drodze przypałętała się Bardzo Ważna Umowa, którą to pisał niejaki Nick nasz spec prawniczy. Poprawiłam co miałam poprawić, zaznaczyłam w pliku adnotacje gdzie wprowadziłam zmiany i posłałam do Nicka. W odpowiedzi dostałam pełen wyższości wykład, jaka to ja jestem niekompetentna, że jakim prawem ja mu odsyłam jego plik z naniesionymi poprawkami BEZ ADNOTACJI.

No zabijcie mnie, przecież trzy razy sprawdzałam czy są. Zaglądam do pliku - jak byk są. Dobra, no to wysyłam do Ellie i sprawdzam czy u niej działa. Działa pięknie. Zatem kolejny mail do Nicka. Że na podglądzie na mailu nie ma adnotacji, ponieważ to narzędzie Worda. Jak zapisze plik i otworzy normalnie, to adnotacje powinny być. Sprawdzone u Ellie, ale masz mieć wysyłam jeszcze raz, adnotacje na bank są bo sprawdziłam.

Odpowiedź: Nie, wcale nie ma.

Niech mnie ktoś ściśnie. Jakiego on używa komputera, że nagle nie ma adnotacji. Postanowiłam, że nie będę się chrzanić, zakreślę mu na kolorowo te zmiany, może nie działa na maszynie w wersji czarno-białej. Jestem w połowie roboty gdy widzę kolejnego maila od Nicka. A w nim: "O! A jak zapisałem plik na komputerze i otworzyłem, to adnotacje były. Jakoś dziwnie na podglądzie się nie wyświetlały. Jak dziwnie!"

No co ty nie powiesz...