piątek, 30 września 2011

Sleep is for the weak

Ostatnie dwa tygodnie spędziłam budząc się o chorej godzinie 6:30 i lecąc na uczelnię. Bo czekały na mnie komórki, indeksy, zaliczenie praktyk i pół tony innych rzeczy. W związku tym popołudniami byłam już jak kompletne zwłoki i marzyłam tylko o jednym - wyspaniu się z rana.

Dlatego też postanowiłam zrobić sobie piątek dniem wolnym od wstawania i zaraz po oddelegowaniu Natalii o 7:00 do pracy wskoczyłam pod kołdrę. I pospałam pół godziny, bo o 7:30 sąsiedzi postanowili zrobić rewolucję ciorając meble po domu i wbijając mi gwoździe do mózgu. Poduszka na głowie nic nie dała i męczyłam się do 9:30. I gdy wreszcie zapadła cisza mogłam wreszcie w spokoju zasnąć. A tu DZYŃ DZYŃ, dzwonek do drzwi. Na krawędzi wytrzymałości poczłapałam do przedpokoju, a w progu stoi jakiś obcy pan i radośnie mi oznajmia, że ma dla mnie pralkę.
Przepraszam bardzo, co?
Oczywiście, miał przyjechać pan z pralką. Ale o 17, nie 10 rano. Poinformowałam o tym pana, ale nie wydał się jakoś szczególnie przejęty. Tylko zapytał czy mam kogoś, kto ją wniesie na trzecie piętro.
Przepraszam bardzo, co?
Jest 10 rano, ja znowu się nie wyspałam, nie jadłam śniadania, mam na sobie szlafrok i pidżamę, a ten mi mówi czy nie mam na stanie jakichś dwóch niewolników, którzy by wnieśli pralkę. Nie, nie mam. Proponuje mi sąsiadów, a ja mam ochotę zaproponować mu przyjechać o umówionej godzinie. Zamiast tego dzwonię w panice do ojca Natalii, że aaa pralka! aaa ja chcę kiedyś pospać!. Na szczęście przyjechał, wtaszczył ją na górę i oznajmił, że podłączy ją jutro. O 8 rano. Żegnaj śnie...

wtorek, 27 września 2011

Fox vs Świat - odcinek 4

A to wszystko dlatego, że obudziłam się o 6:30, rano jest zimno, do Gliwic jest daleko, a Politechnika Śląska pożera ludzi, nerwy i przede wszystkim czas. Zatem już po powrocie czas na:

Fox vs Świat!
Odcinek 4 - O indeksach, istotach mitycznych i sztucznej inteligencji

Chyba każdy student uczelni polskiej się ze mną zgodzi, że sesja sesją, prawdziwa jazda zaczyna się jak się ma już wszystko zaliczone. Egzaminy i kolokwia mają swoje ustalone terminy i kto się nauczy ten zda, kto się nie nauczy ten nie zda. Żadna filozofia i wszystko zależy od tego jak delikwent podejdzie do sprawy zaliczenia. A z wpisami to już mamy loterię.

Niby istnieje taka osoba jak starosta grupy, ale jak ze wszystkim lepiej jest mieć do niego ograniczone zaufanie. Oczywiście, większość wpisów załatwi i nie będziemy musieli biegać jak kot z pęcherzem po uczelni, jednak zawsze pozostaje ta niepewność, czy aby na pewno nasz indeks zostanie wypełniony, a nie pożarty przez dziurę czasoprzestrzenną. Dlatego też ja przykładowo raz na jakiś czas zadaję trudne pytanie "Jak tam indeksy i co w nich jest wpisane?". To oczywiście nie to samo co dorwanie swojej własności i namacalne sprawdzenie, czy przypadkiem Biologia Molekularna nie jest wpisana za Biomonitoring, albo czy W OGÓLE jest wpisana. Prowadzący niestety mają tendencję do zapominania wpisać oceny jednej osobie na 20 i wtedy może być problem. Zwłaszcza, jak ten 1 na 20 zda sobie z tego sprawę w dzień terminu oddania indeksu.

Za to my jesteśmy uczelnia przyszłościowa. Zamiast kart zaliczeniowych mamy system komputerowy. Co oczywiście brzmi światowo, ale ze światowości ma tyle co pani Halinka z dziekanatu. Ponieważ zamiast biegać z indeksem i kartą, którą można było zgubić biega się z samym indeksem i błaga prowadzącego na kolanach, żeby wpisał ocenę do systemu. A że na Politechnice prowadzący pamiętają wynalezienie koła, obsługa komputera nie wchodzi w ich zakres obowiązków i wtedy zaczyna się zabawa. Do indeksu wpiszą, student odetchnął z ulgą, że to już koniec pogoni, a pod koniec października dostaje pismo, że wyleciał ze studiów. Że jak? Że co? Że kiedy? Przecież mam wszystkie wpisy! A właśnie, że nie. Wpisy masz na papierku, puchu marny, w systemie ich nie wpisano, więc idź sobie.
Nasz system jest genialny. Nikt nie wie jak się nim steruje i kto nim steruje. System po prostu JEST i w przeciągu niespełna roku wyhodował sobie sztuczną inteligencję na miarę Skynetu. Przez co krew niewinnych studentów przelewana jest wiadrami, bo system nie czuje bólu przedłużania kart. Po prostu się zamyka w danym dniu i wywala z uczelni wszystko co żywe i półżywe bez wpisu. My uczelnia techniczna, ale jakoś ani sztab komputerowców, ani prodziekan, dziekan, ani nawet rektor nie wiedzą jak przedłużyć karty w systemie. Więc jeśli ma się egzamin u profesora, który wszystkie zęby stracił w latach siedemdziesiątych, to może być niewesoło.

Ale co ja mówię o wpisywaniu ocen. Najpierw w ogóle trzeba dorwać tego, co to zaliczenie może wpisać. A to już zupełnie inna bajka, z podkreśleniem na słowo "bajka". Upolowanie prowadzącego równa się z wyruszeniem na poszukiwanie Świętego Graala służącego za kieliszek do wina Ostatniego Jednorożca, który swoje garden party urządza na łące kwitnących kwiatów paproci. Innymi słowy trzeba niczym Van Helsing uzbroić się w wodę święconą, namiot, wałówkę, osinowy kołek i przede wszystkim cierpliwość. Ustalone godziny konsultacji są tylko i wyłącznie umowne. Więc trzeba zaczaić się na prowadzącego w autobusie/parku/knajpie/kiblu, bo inaczej się nie da. O ile oczywiście będziemy wiedzieć gdzie nasz cel przebywa. Przebicie się przez cerbera zwanego sekretarką może poważnie nadwątlić nasze siły. Ale jeśli się nam uda to już tylko siedzieć cicho w krzakach z indeksem w zębach i siecią w dłoniach, żeby dostać upragniony wpis.
Ale prowadzący wiedzą co się święci. I gdy tylko po sesji zostaje otwarty sezon polowania na profesora wyjeżdżają do Mozambiku, na Alaskę, na Księżyc i wracają oczywiście po terminie zdawania indeksów. Tak czy inaczej, student ma przewalone.

Jeszcze można się chwytać zasięgnięcia informacji w dziekanacie. Ale z doświadczenia wiem, że to się mija z celem. Dziś przykładowo byłam uczestnikiem niesamowitej sytuacji. Występują ja, Anna, Patrycja i pani w dziekanacie. A rzecz się ma o oddawaniu sprawozdania z praktyk, potwierdzenia odbycia i umowy.

Ja: (oddaję owe trzy artefakty)
Pani w dziekanacie: Ale sprawozdania nie trzeba.
Ja: (zabieram sprawozdanie i wycofuję się)
Patrycja: (oddaje owe trzy artefakty)
Pani w dziekanacie: Ale sprawozdanie musi pani poprawić i oddać.
Patrycja: (zabiera sprawozdanie i wycofuje się patrząc na mnie dziwnie)
Anna: (oddaje owe trzy artefakty)
Pani w dziekanacie: Sprawozdania nie trzeba. A gdzie pani ma program praktyk?

Zbaraniałyśmy. Po chwilowej konsultacji postanowiłyśmy wyjść, przegrupować się i spróbować jeszcze raz.

Ja: Czy trzeba donosić sprawozdanie z praktyk?
Pani 1 w dziekanacie: Nie, nie trzeba.
Ja: (wychodzę)
Patrycja: Czy trzeba donosić sprawozdanie z praktyk?
Pani 2 w dziekanacie: Tak, trzeba.

Tym bardziej zbaraniałyśmy i już właściwie nie wiemy co mamy z tymi sprawozdaniami zrobić. I właśnie tak wygląda organizacja na uczelni.

czwartek, 22 września 2011

Produktywny dzień jest produktywny

Z racji tego, że moje zatoki złożyły mi wymówienie postanowiłam odwołać w tym tygodniu korepetycje i pochorować na całość, a nie tylko połowicznie. Przy okazji tłuczenie się autobusem do Katowic przez pół dnia po to, żeby dostać marne 20zł mnie nie urządza, więc ogłosiłam protest. Zabrzmię jak materialistyczny potwór, ale o wiele bardziej lubię jeździć do dzieciarni z Chorzowa w soboty, kiedy to 60zł mi wpada do kieszeni za tłumaczenie co to atom. Powinnam w ogóle zaproponować dwie lekcje tygodniowo, bo nadrobienie CAŁEJ I klasy gimnazjum z chemii to orka na ugorze zwłaszcza, że dzieci nie chcą nawet pojąć jaka jest reakcja na otrzymywanie wody.

Skoro zrobiłam sobie wychodne od dzieci powinnam zająć się takimi drobiazgami jak układanie stosów ubrań w szafie, ogarnięcie jakoś całej przeprowadzki, posprzątanie domu może... Ale nie. Postanowiłam dziś spędzić cały dzień przeglądając stronę z kolczykami w kształcie ciasteczek, kanapek i torcików. I kurde, nie żałuję.
(Tylko mam już listę 18 par za które dałabym się pokroić, więc to już może sprawić pewien problem)

niedziela, 18 września 2011

Umrę na tą ziemską zarazę

Spójrzmy prawdzie w oczy. Nawet najtwardszy kawał ludzia zwali z nóg zwykły, niegroźny katar. Walczyłam długo, walczyłam dzielnie, walczyłam do ostatku sił. Ale niestety dziś poległam sromotnie, zasilając grono tych, którzy kiedyś mieli dwie dziurki w nosie, a teraz nie mają ani jednej.

Natalia tydzień temu przywlokła z pracy jakieś paskudztwo zielone, które pożarło jej gardło i nos. Lekarz ucieszył się na jej widok niezmiernie, zapakował w nią tabletki przeciwgorączkowe, witaminy, psikadło do nosa i pastylki do ssania o uroczej nazwie Propolki. Tydzień kuracji minął, a ja zdrowa jak koń ładowałam w Natalię leki wraz hektolitry herbaty myśląc, że mnie tam byle nosorożec nie wykończy. Niedoczekanie...

Dziś obudziłam się bez nosa, za to po odjechanym śnie w którym jako nordyckie bóstwo Loki byłam wygnana z Asgardu i pierwsze co osiągnęłam w świecie ludzi, to właśnie katar. Nomen omen, z katarem się obudziłam i cytując histeryczną siebie ze snu "umieram na tą ziemską zarazę". Odnoszę wrażenie, że ktoś mi wepchnął watę do nosa aż po mózg, przez co nie słyszę, nie oddycham i przede wszystkim nie myślę. Jedyne czego pragnę, to leżeć jak ameba na łóżku i pozostać w tym błogim stanie, aż ktoś mi przepychaczem do kibla nie odetka zatok. Ale oczywiście zamiast godnej śmierci muszę zapylać jutro na uczelnię, bo w końcu nasionka bobu się same nie posieją. Niech będzie przeklęty bób na wieki! Myślę, że jak już doczołgam się do promotora z finalną wersją mojej pracy inżynierskiej w zębach znienawidzę bób tak mocno, że nigdy więcej nie wezmę go do ust. Ale z drugiej strony biorąc pod uwagę mogą głęboką miłość do wszystkiego, co można przeżuwać wątpię w tą teorię. Niech będzie przeklęta potrzeba jedzenia CAŁY CZAS.

Tak czy inaczej, jestem zwłokiem. Taka była harda, a teraz Natalia cudownie ozdrowiona hasa tu wokół, podczas gdy mnie dopiero czeka wycieczka do krain katarowej szczęśliwości. Drżę z podniety...

środa, 14 września 2011

Wymiatam kosmos

Bądźmy szczerzy, ociekam lepkim, tęczowym zajebizmem. Zobaczyłam dzisiaj finalny plakat mojego projektu, który pojechał na konferencję (międzynarodową!) i oniemiałam z zachwytu. Jest duży, zielony i profesjonalny. I jest na nim moje nazwisko. DWA RAZY! Raz na górze, wpisana jestem jako jeden z autorów, a drugi raz jako ten, co natłukł te nieprzyzwoite ilości zdjęć komórek. Oczywiście wybrane zostały te najbardziej spektakularne. Normalnie szał ciał i moje ego nie mieści się w tym mieście.

Opiekunka laboratorium jest genialna i spędziłyśmy miłe pół godziny jak kompletne nerdy podniecając się tym, że na tym zdjęciu komórka ma dwa mikrojądra, a na tym zaś mutacja skleiła jądra ze sobą. Ekscytacja! Aż żal, że nie mogłam wybiec z tym plakatem jak peleryną i obwieścić całemu światu, że MOJE wyniki pomiarów, MOJE metody badań i MOJE zdjęcia pojechały sobie na konferencję, żeby obcy ludzie je oglądali. Jee!

Dobra, opanujmy się. Bo oślepnę od nadmiaru własnego epickiego blasku. Trza dupę zebrać, zrobić kolejny pomiar i potem tylko ze ślicznymi oczkami do promotora, że może jaka publikacja? Och, byłoby pięknie...

poniedziałek, 12 września 2011

Fox vs Świat - odcinek 3

Nocną porą podczas pisania fluffów naszło mnie coś straszliwego. A krążyło nade mną od czasów niepamiętnych i chyba tylko czekało na ukształtowanie się w głowie. Zatem popółnocnie, dziś w temacie trendi dżezi kul i fresz zapraszamy na kolejny odcinek:

Fox vs Świat!
Odcinek 3 - Bursztyny, pytony i alternatywa

Hipsterstwo. Plaga tego świata. Skąd się to wzięło i jakim w ogóle cudem przeżyło, to ja nie mam pojęcia. Wiem tylko jedno - jest wybitnie wkurzające. Pleni się na ulicach gorzej niż grypa jesienią, przez co nawet wyjście do spożywczaka w Bytomiu kończy się spotkaniem po drodze co najmniej czterech przedstawicieli tego podgatunku ludzkości. I wszystko wskazuje na to, że będą się mnożyć aż nie zdadzą sobie sprawy, że zrobili się mainstreamowi i pożerają własny ogon.

Co drugie dziecko na ulicy nosi bryle w oprawkach, które jeszcze parę lat temu uchodziły za wybitny obciach, do tego trampki Converse, jeansy Lee, t-shit Zara i oczywiście nieśmiertelny szal przypominający zdechłego pytana marki H&M. A to wszystko okraszone mgiełką lekko śmieciowego wyglądu, który ponoć ma manifestować walkę z metkami, rzeczami popularnymi i och, otwierają Starbucks w Silesii. NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ JAK BĘDĘ BIEGAĆ Z TYM PAPIEROWYM KUBKIEM PO MIEŚCIE. TO TAKIE ALTERNATYYYYWNEEEEEEE.

Co jest takiego zajebistego w udawaniu, że się jest się innym, bo się nie kupuje w Tesco, tylko w sklepie Pani Zosi na rogu, to ja nie wiem. Do tego czyta książki pisane przez mongolskich zbieraczy ryżu traktujące o życiu intymnym krabów pustelników, słucha zespołów, które jeszcze nawet nie wiedzą, że coś nagrają i jada kebaby dzieła samego Albusa Dumbledore'a. Ok, super że masz ciekawe zainteresowania. Ale czy jesteś w jakikolwiek sposób zaczepiony w naszej rzeczywistości, czy twoja alternatywność wysłała cię już na orbitę okołoziemską pełną ipadów i okularów kosztujących tyle co nowy samochód?

Nie mam nic przeciwko zainteresowaniom różnym. Jeśli kogoś podnieca czytanie o zwyczajach godowych koników polnych, to dobrze dla niego. Ja potrafię godzinami opowiadać o zmutowanych komórkach bobu, więc w ogóle w tej kwestii nie powinnam się odzywać. Ale też w swojej "alternatywności" nie obrzucam pogardliwym spojrzeniem ludzi, którzy przykładowo zbierają znaczki i słuchają Lady Gagi. Każdy ma swoje zainteresowania, nie muszę od razu zadzierać nosa i ostentacyjnie opuszczać pokoju, bo "duszę się w tej komercyjnej atmosferze". Bądźmy normalni.

Zawsze można iść do normalnego kina, a nie do "ulubionego kina studyjnego", w którym taśmy filmowe wyrabiane są z bursztynu wydalonego przez grupę hodowlanych hipsterów. Kino to kino, w każdym poleci ten sam film, z czego w tych wielkich kinopleksach na ogół jest lepszy obraz i dźwięk. Oczywiście nie umywa się to do bursztynowych taśm hipsterskich, więc właściwie o czym my tu w ogóle rozmawiamy?

Znam paru hipsterów i mogę powiedzieć otwarcie, że łączy ich jedna, smutna cecha. Swoją absolutną unikatowość budują z żałosnych pobudek. Każde z nich jest zerem, które studiuje coś tak przyszłościowego jak literaturę słowiańską. A będąc smutnym zerem trzeba jakoś podbudować swoje ego. Najłatwiej właśnie starając się udowodnić wszystkim dookoła swoją wyższość, bo się jest innym. I co z tego, że nie ma się już o czym porozmawiać ze znajomymi, bo oni w końcu przeczytali Harry'ego Pottera i jeżdżą na uczelnię autobusem, a nie na grzbiecie jednorożca. Hero must go alone i w końcu perspektywa skończenia studiów z oszałamiającą zdolnością powiedzenia po marokańsku "Lubię placki" jest o wiele bardziej kusząca od faktycznego posiadania jakichkolwiek cech przydatnych.

A całe moje marudzenie na hipsterów kiedyś podsumowała moja Mama, wywołując u mnie święte oburzenie. Albowiem ona uważa, że ja w swoim gardzeniu hipsterami rozpoczynam nową erę hipsterów, którzy w swojej niechęci do hipsterów aktualnych są bardziej alternatywnych od wszystkiego innego, co chodziło po tym globie. The end is near.

piątek, 9 września 2011

Pozytywy bycia korepetytorem

Sarkastyczni rodzice. Na takich zawsze można liczyć i to jest w nich najpiękniejsze. Ich dzieciak wcale nie jest genialny i nie próbują ci tego wmówić jak bachor jest święcie przekonany, że 2+2=6. Tacy rodzice to skarb i jako masochista zarabiający na nauczaniu głupiej dzieciarni doceniam, że potrafią chłodnym okiem ocenić swoją latorośl. Przykładowo mój ostatni klient.


Do tego w pakiecie mam koleżankę córy, więc może być wesoło. Ale płacą 60zł za dwie godziny, więc wypiąć się na taką ofertę byłoby zbrodnią. Zwłaszcza, że dwa dzieciaki nigdy niczego się nie nauczą, więc będę ciągle potrzebna. WIN!

czwartek, 8 września 2011

Wieści z frontu

Sama podłączyłam router.
OCIEKAM ZAJEBIZMEM.

Jest pięknie. Nie ma wersalki z molami w pakiecie, nie ma okropnej meblościanki, ale za to odnalazł się majonez i szkła kontaktowe. Nikt nie wie gdzie podziewa się zaginiony miesiące temu nóż do chleba. Podejrzewam dziurę czasoprzestrzenną, która lata temu pochłonęła Mamutkowi pomidora.

Jedyne czego jeszcze nie osiągnęłam, to rozpakowania ubrań. Nie mam żadnej motywacji do przedzierania się przez te morza ciuchów. No cóż, jutro nie ma wykręcania się membranami, trza się zabrać do roboty.
Za to Natalia ma około tysiąca szalików. No dobra, może nie tysiąca. Ale obiecuję sobie je policzyć i obawiam się, że wynik może mnie przerazić.

Powracając jeszcze do Mamutka bezczelnie go tu zareklamuję.
Morskie Cytrusy
Czyli Morsko, cytrusy, kuchnia i kwintesencja mamutkowego geniuszu. A to wszystko na jednym blogu!

poniedziałek, 5 września 2011

10 cichych implozji, czyli czemu przeprowadzki są jak rozwody

Implozje mają to do siebie, że na ogół sa ciche ale na potrzeby dramatyzmu pozwoliłam sobie na nieco ekstrawagancji.
Bo ja nie mam w życiu co robić, więc zaraz po powrocie z zasłużonego urlopu na wsi postanowiłam się przeprowadzić. Albo raczej ktoś postanowił przeprowadzić mnie dokonując wrogiego przejęcia mojej lodówki oraz szafy wraz z zawartością. Nie zostało mi nic innego i niczym ludzie pierwotni zmienić miejsce zamieszkania podążając za pożywieniem i ciepłymi skórami.

Wyspryciłyśmy się z Natalią. Dałyśmy ludziom o prężnych mięśniach, małych główkach i dużych samochodach klucze do domu i instrukcje co robić, żeby pod naszą nieobecność wynieśli nam rzeczy z mieszkania w punkcie A do mieszkania w punkcie B. Niestety zdrowo się na tym przejechałyśmy nie zakładając, że bez mózgu operacji wszystko skazane jest na kompletną porażkę. I tu zbliżamy się do pierwszej implozji.

Wskoczyłyśmy na moment do starego mieszkania po parę rzeczy i tam na moment musiałam sobie usiąść. Bo nasz majster pod postacią matki Natalii nie zabrał niczego co miał, ale za to wykosił mieszkanie z rzeczy, których tykać nie miał. Czyli totalna porażka, dlaczego porwali ten okropny, chyboczący się stoliczek do kawy i czemu do jasnej cholery majonez nie jest w lodówce? Implozja pierwsza.

Podczas łażenia po opustoszałym mieszkaniu dokonałam odkrycia, że ktoś też bezczelnie zarąbał bufet, uprzednio wybebeszając jego zawartość na podłogę. Którą ja powinnam wyszorować, bo mieszkanko ma być picuś glancuś na 20 września. Gdzie ja niby mam upchnąć te wszystkie graty? O ile nie opanuję w tym czasie zdolności telekinezy i nie zawieszę tego w powietrzu, to może być zdrowo nieciekawie. Implozja druga.

Pojechałyśmy do nowego mieszkanka pełne obaw (przykładowo ja) i nadziei (przykładowo Natalia). Z dojazdem to wiąże się implozja trzecia, bo miał nas odebrać ojciec Natalii, ale nagle zaniemógł i trzeba było kombinować jak koń pod górę. No ale dojechałyśmy. I chyba lepiej by było gdybyśmy nie dojechały, bo potem nastąpiła cała seria implozji przypominająca nieco detonację całego pola minowego pełnego puchatych zajączków.
Innymi słowy przekroczyłam próg mojego nowego miejsca zamieszkania i nagle przeniosłam się na plażę i obserwowałam nadchodzącą majestatycznie falę tsunami o wysokości co najmniej 20 metrów. Tym tsunami był zabójczy koktajl szoku i czystej furii na widok tego pożal się Boże mieszkania.

Meble, które ponoć stały ustawione już w miejscach ustalonych w rzeczywistości walały się wszędzie gdzie nie powinny. Czyli szafki do kuchni stały w salonie, biurko do salonu w sypialni, a łóżko do sypialni w sklepie, bo nas na nie nie stać. To jednak było niczym w porównaniu wisienki na torcie tej masakry. Albowiem to wszystko wieńczyła ogromna, wyliniała, zeżarta przez mole... WERSALKA.
Przepraszam bardzo, skąd w moim mieszkaniu sraczkowata wersalka? Mam piękną, zieloną kanapę, a ten maszkaron z czasów komuny wygodnie sobie na nim leży, a mole zaczynają już pożerać mi koty. Z wrażenia sobie usiadłam i przeżyłam koleją serię implozji czując, że mogą niedługo przekształcić się w eksplozje. A to by było bardzo złe.
Do wersalki w pakiecie dołączona była równie szkaradna meblościanka, zapewne kryjąca nie mole, ale pomioty korników, które pewnie już ryją mi tunele niczym Wielki Kanion Kolorado w parkiecie. Reasumując miałam w mieszkaniu meble swoje, meble obce i meble fantomowe. Meble obce niestety są również meblami wrogimi, przez które czuję się jakbym mieszkała w magazynie muzeum "Tak było kiedyś - nie ma za czym tęsknić". Cały plan rozpakowania kartonów i poczucia się wreszcie jak w domu poszedł się spektakularnie bujać. A wszystko z powodu wersalki, która sprawia wrażenie jakby mnie miała zaraz pożreć. A jak nie ona to na pewno te mole.

Gdy już opanowałam wściekłą potrzebę mordu (ukłon w stronę Mamutka, która na spokojne mi wyjaśniła, że przeprowadzka to stres jak rozwód, mam zawrzeć pyszczek, nie warczeć, opanować implozje i wywalić przeklętą wersalkę przez okno) poczułam się nieco lepiej. Udało mi sie jakimś cudem ogarnąć CAŁĄ kuchnię i nawet mam już wszystkie rzeczy w łazience poukładane. Jutro ponoć ma przyjechać ekipa i uwolnić mnie od komunizmu, więc nagle zrobiło się pozytywnie.

A potem poszłam się kąpać i okazało się, że KTOŚ instalujący nam prysznic zapomniał zakitować dość ważnego elementu i cała woda zamiast do odpływu trafiła na podłogę, robiąc mi z łazienki wierną rekonstrukcję Leo i Kate w Titanicu.

Mówi się, że sny podczas pierwszej nocy w nowym mieszkaniu się sprawdzają na pewno. To ja chcę śnić o zniknięciu wersalki.