Implozje mają to do siebie, że na ogół sa ciche ale na potrzeby dramatyzmu pozwoliłam sobie na nieco ekstrawagancji.
Bo ja nie mam w życiu co robić, więc zaraz po powrocie z zasłużonego urlopu na wsi postanowiłam się przeprowadzić. Albo raczej ktoś postanowił przeprowadzić mnie dokonując wrogiego przejęcia mojej lodówki oraz szafy wraz z zawartością. Nie zostało mi nic innego i niczym ludzie pierwotni zmienić miejsce zamieszkania podążając za pożywieniem i ciepłymi skórami.
Wyspryciłyśmy się z Natalią. Dałyśmy ludziom o prężnych mięśniach, małych główkach i dużych samochodach klucze do domu i instrukcje co robić, żeby pod naszą nieobecność wynieśli nam rzeczy z mieszkania w punkcie A do mieszkania w punkcie B. Niestety zdrowo się na tym przejechałyśmy nie zakładając, że bez mózgu operacji wszystko skazane jest na kompletną porażkę. I tu zbliżamy się do pierwszej implozji.
Wskoczyłyśmy na moment do starego mieszkania po parę rzeczy i tam na moment musiałam sobie usiąść. Bo nasz majster pod postacią matki Natalii nie zabrał niczego co miał, ale za to wykosił mieszkanie z rzeczy, których tykać nie miał. Czyli totalna porażka, dlaczego porwali ten okropny, chyboczący się stoliczek do kawy i czemu do jasnej cholery majonez nie jest w lodówce? Implozja pierwsza.
Podczas łażenia po opustoszałym mieszkaniu dokonałam odkrycia, że ktoś też bezczelnie zarąbał bufet, uprzednio wybebeszając jego zawartość na podłogę. Którą ja powinnam wyszorować, bo mieszkanko ma być picuś glancuś na 20 września. Gdzie ja niby mam upchnąć te wszystkie graty? O ile nie opanuję w tym czasie zdolności telekinezy i nie zawieszę tego w powietrzu, to może być zdrowo nieciekawie. Implozja druga.
Pojechałyśmy do nowego mieszkanka pełne obaw (przykładowo ja) i nadziei (przykładowo Natalia). Z dojazdem to wiąże się implozja trzecia, bo miał nas odebrać ojciec Natalii, ale nagle zaniemógł i trzeba było kombinować jak koń pod górę. No ale dojechałyśmy. I chyba lepiej by było gdybyśmy nie dojechały, bo potem nastąpiła cała seria implozji przypominająca nieco detonację całego pola minowego pełnego puchatych zajączków.
Innymi słowy przekroczyłam próg mojego nowego miejsca zamieszkania i nagle przeniosłam się na plażę i obserwowałam nadchodzącą majestatycznie falę tsunami o wysokości co najmniej 20 metrów. Tym tsunami był zabójczy koktajl szoku i czystej furii na widok tego pożal się Boże mieszkania.
Meble, które ponoć stały ustawione już w miejscach ustalonych w rzeczywistości walały się wszędzie gdzie nie powinny. Czyli szafki do kuchni stały w salonie, biurko do salonu w sypialni, a łóżko do sypialni w sklepie, bo nas na nie nie stać. To jednak było niczym w porównaniu wisienki na torcie tej masakry. Albowiem to wszystko wieńczyła ogromna, wyliniała, zeżarta przez mole... WERSALKA.
Przepraszam bardzo, skąd w moim mieszkaniu sraczkowata wersalka? Mam piękną, zieloną kanapę, a ten maszkaron z czasów komuny wygodnie sobie na nim leży, a mole zaczynają już pożerać mi koty. Z wrażenia sobie usiadłam i przeżyłam koleją serię implozji czując, że mogą niedługo przekształcić się w eksplozje. A to by było bardzo złe.
Do wersalki w pakiecie dołączona była równie szkaradna meblościanka, zapewne kryjąca nie mole, ale pomioty korników, które pewnie już ryją mi tunele niczym Wielki Kanion Kolorado w parkiecie. Reasumując miałam w mieszkaniu meble swoje, meble obce i meble fantomowe. Meble obce niestety są również meblami wrogimi, przez które czuję się jakbym mieszkała w magazynie muzeum "Tak było kiedyś - nie ma za czym tęsknić". Cały plan rozpakowania kartonów i poczucia się wreszcie jak w domu poszedł się spektakularnie bujać. A wszystko z powodu wersalki, która sprawia wrażenie jakby mnie miała zaraz pożreć. A jak nie ona to na pewno te mole.
Gdy już opanowałam wściekłą potrzebę mordu (ukłon w stronę Mamutka, która na spokojne mi wyjaśniła, że przeprowadzka to stres jak rozwód, mam zawrzeć pyszczek, nie warczeć, opanować implozje i wywalić przeklętą wersalkę przez okno) poczułam się nieco lepiej. Udało mi sie jakimś cudem ogarnąć CAŁĄ kuchnię i nawet mam już wszystkie rzeczy w łazience poukładane. Jutro ponoć ma przyjechać ekipa i uwolnić mnie od komunizmu, więc nagle zrobiło się pozytywnie.
A potem poszłam się kąpać i okazało się, że KTOŚ instalujący nam prysznic zapomniał zakitować dość ważnego elementu i cała woda zamiast do odpływu trafiła na podłogę, robiąc mi z łazienki wierną rekonstrukcję Leo i Kate w Titanicu.
Mówi się, że sny podczas pierwszej nocy w nowym mieszkaniu się sprawdzają na pewno. To ja chcę śnić o zniknięciu wersalki.
Jezu. To mi sie chyba bedzie snic po nocach. Czysty, zywy horror.
OdpowiedzUsuń