A to wszystko dlatego, że obudziłam się o 6:30, rano jest zimno, do Gliwic jest daleko, a Politechnika Śląska pożera ludzi, nerwy i przede wszystkim czas. Zatem już po powrocie czas na:
Fox vs Świat!
Odcinek 4 - O indeksach, istotach mitycznych i sztucznej inteligencji
Chyba każdy student uczelni polskiej się ze mną zgodzi, że sesja sesją, prawdziwa jazda zaczyna się jak się ma już wszystko zaliczone. Egzaminy i kolokwia mają swoje ustalone terminy i kto się nauczy ten zda, kto się nie nauczy ten nie zda. Żadna filozofia i wszystko zależy od tego jak delikwent podejdzie do sprawy zaliczenia. A z wpisami to już mamy loterię.
Niby istnieje taka osoba jak starosta grupy, ale jak ze wszystkim lepiej jest mieć do niego ograniczone zaufanie. Oczywiście, większość wpisów załatwi i nie będziemy musieli biegać jak kot z pęcherzem po uczelni, jednak zawsze pozostaje ta niepewność, czy aby na pewno nasz indeks zostanie wypełniony, a nie pożarty przez dziurę czasoprzestrzenną. Dlatego też ja przykładowo raz na jakiś czas zadaję trudne pytanie "Jak tam indeksy i co w nich jest wpisane?". To oczywiście nie to samo co dorwanie swojej własności i namacalne sprawdzenie, czy przypadkiem Biologia Molekularna nie jest wpisana za Biomonitoring, albo czy W OGÓLE jest wpisana. Prowadzący niestety mają tendencję do zapominania wpisać oceny jednej osobie na 20 i wtedy może być problem. Zwłaszcza, jak ten 1 na 20 zda sobie z tego sprawę w dzień terminu oddania indeksu.
Za to my jesteśmy uczelnia przyszłościowa. Zamiast kart zaliczeniowych mamy system komputerowy. Co oczywiście brzmi światowo, ale ze światowości ma tyle co pani Halinka z dziekanatu. Ponieważ zamiast biegać z indeksem i kartą, którą można było zgubić biega się z samym indeksem i błaga prowadzącego na kolanach, żeby wpisał ocenę do systemu. A że na Politechnice prowadzący pamiętają wynalezienie koła, obsługa komputera nie wchodzi w ich zakres obowiązków i wtedy zaczyna się zabawa. Do indeksu wpiszą, student odetchnął z ulgą, że to już koniec pogoni, a pod koniec października dostaje pismo, że wyleciał ze studiów. Że jak? Że co? Że kiedy? Przecież mam wszystkie wpisy! A właśnie, że nie. Wpisy masz na papierku, puchu marny, w systemie ich nie wpisano, więc idź sobie.
Nasz system jest genialny. Nikt nie wie jak się nim steruje i kto nim steruje. System po prostu JEST i w przeciągu niespełna roku wyhodował sobie sztuczną inteligencję na miarę Skynetu. Przez co krew niewinnych studentów przelewana jest wiadrami, bo system nie czuje bólu przedłużania kart. Po prostu się zamyka w danym dniu i wywala z uczelni wszystko co żywe i półżywe bez wpisu. My uczelnia techniczna, ale jakoś ani sztab komputerowców, ani prodziekan, dziekan, ani nawet rektor nie wiedzą jak przedłużyć karty w systemie. Więc jeśli ma się egzamin u profesora, który wszystkie zęby stracił w latach siedemdziesiątych, to może być niewesoło.
Ale co ja mówię o wpisywaniu ocen. Najpierw w ogóle trzeba dorwać tego, co to zaliczenie może wpisać. A to już zupełnie inna bajka, z podkreśleniem na słowo "bajka". Upolowanie prowadzącego równa się z wyruszeniem na poszukiwanie Świętego Graala służącego za kieliszek do wina Ostatniego Jednorożca, który swoje garden party urządza na łące kwitnących kwiatów paproci. Innymi słowy trzeba niczym Van Helsing uzbroić się w wodę święconą, namiot, wałówkę, osinowy kołek i przede wszystkim cierpliwość. Ustalone godziny konsultacji są tylko i wyłącznie umowne. Więc trzeba zaczaić się na prowadzącego w autobusie/parku/knajpie/kiblu, bo inaczej się nie da. O ile oczywiście będziemy wiedzieć gdzie nasz cel przebywa. Przebicie się przez cerbera zwanego sekretarką może poważnie nadwątlić nasze siły. Ale jeśli się nam uda to już tylko siedzieć cicho w krzakach z indeksem w zębach i siecią w dłoniach, żeby dostać upragniony wpis.
Ale prowadzący wiedzą co się święci. I gdy tylko po sesji zostaje otwarty sezon polowania na profesora wyjeżdżają do Mozambiku, na Alaskę, na Księżyc i wracają oczywiście po terminie zdawania indeksów. Tak czy inaczej, student ma przewalone.
Jeszcze można się chwytać zasięgnięcia informacji w dziekanacie. Ale z doświadczenia wiem, że to się mija z celem. Dziś przykładowo byłam uczestnikiem niesamowitej sytuacji. Występują ja, Anna, Patrycja i pani w dziekanacie. A rzecz się ma o oddawaniu sprawozdania z praktyk, potwierdzenia odbycia i umowy.
Ja: (oddaję owe trzy artefakty)
Pani w dziekanacie: Ale sprawozdania nie trzeba.
Ja: (zabieram sprawozdanie i wycofuję się)
Patrycja: (oddaje owe trzy artefakty)
Pani w dziekanacie: Ale sprawozdanie musi pani poprawić i oddać.
Patrycja: (zabiera sprawozdanie i wycofuje się patrząc na mnie dziwnie)
Anna: (oddaje owe trzy artefakty)
Pani w dziekanacie: Sprawozdania nie trzeba. A gdzie pani ma program praktyk?
Zbaraniałyśmy. Po chwilowej konsultacji postanowiłyśmy wyjść, przegrupować się i spróbować jeszcze raz.
Ja: Czy trzeba donosić sprawozdanie z praktyk?
Pani 1 w dziekanacie: Nie, nie trzeba.
Ja: (wychodzę)
Patrycja: Czy trzeba donosić sprawozdanie z praktyk?
Pani 2 w dziekanacie: Tak, trzeba.
Tym bardziej zbaraniałyśmy i już właściwie nie wiemy co mamy z tymi sprawozdaniami zrobić. I właśnie tak wygląda organizacja na uczelni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz