Bądźmy szczerzy, ociekam lepkim, tęczowym zajebizmem. Zobaczyłam dzisiaj finalny plakat mojego projektu, który pojechał na konferencję (międzynarodową!) i oniemiałam z zachwytu. Jest duży, zielony i profesjonalny. I jest na nim moje nazwisko. DWA RAZY! Raz na górze, wpisana jestem jako jeden z autorów, a drugi raz jako ten, co natłukł te nieprzyzwoite ilości zdjęć komórek. Oczywiście wybrane zostały te najbardziej spektakularne. Normalnie szał ciał i moje ego nie mieści się w tym mieście.
Opiekunka laboratorium jest genialna i spędziłyśmy miłe pół godziny jak kompletne nerdy podniecając się tym, że na tym zdjęciu komórka ma dwa mikrojądra, a na tym zaś mutacja skleiła jądra ze sobą. Ekscytacja! Aż żal, że nie mogłam wybiec z tym plakatem jak peleryną i obwieścić całemu światu, że MOJE wyniki pomiarów, MOJE metody badań i MOJE zdjęcia pojechały sobie na konferencję, żeby obcy ludzie je oglądali. Jee!
Dobra, opanujmy się. Bo oślepnę od nadmiaru własnego epickiego blasku. Trza dupę zebrać, zrobić kolejny pomiar i potem tylko ze ślicznymi oczkami do promotora, że może jaka publikacja? Och, byłoby pięknie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz