poniedziałek, 31 października 2011

Weekendowe Skarpetki

Przyznaję się. W kwestii ubrań jestem w stanie odróżnić tylko pewne części mojej garderoby. Całkiem nieźle orientuję się w sweterkach, koszulach, marynarkach, t-shirtach i okryciach wierzchnich. Ale już czasem nie jestem w stanie rozpoznać spodni, a o skarpetkach nawet nie będę wspominać. Dlatego też czasem zdarzało mi się (oczywiście kompletnie nieświadomie) założyć skarpetki siostry albo przykładowo Natalii. Olga od tego czasu ma obsesję na punkcie przekopywania mojej szafy, czy nie podwędziłam jej jakichś ubrań. Nawet jeśli, to nie robię tego celowo. Po prostu moja pamięć które skarpetki są moje jest dość słaba i Natalia może to potwierdzić.

Mój problem ze skarpetkami jest taki, że zastanawiająco szybko mi się dziurawią. Nie mam pojęcia czemu jedna po drugiej mają tak nieprzyzwoicie wielkie dziury, że trzeba się ich pozbyć. To kończy się noszeniem różnych skarpetek (bo utratę partnera zastępuję inną, owdowiałą skarpetką) lub właśnie noszeniem takich, które akurat były pod ręką. Nie jest to zaszczytne działanie, ale w stopy mi zimno. I jak któregoś dnia miałam na sobie jakieś zwykłe, szare skarpetki Natalia się święcie oburzyła i wyraziła to wzburzenie okrzykiem "Moje weekendowe skarpetki!".

Jak się okazało, Natalia posiada coś takiego co zwie się właśnie "weekendowe skarpetki". To nic innego, jak para skarpetek, które nosi TYLKO i WYŁĄCZNIE w weekend. Jak sama nazwa wskazuje ma dwie pary takich skarpetek, żeby jedne były na sobotę, a jedne na niedzielę. I muszę przyznać, że co weekend widzę weekendowe skarpetki. Po prostu ta zasada jest święta. Natalia tłumaczy to, że gdy zakłada weekendowe skarpetki to wie, że ma wolne. Ma to jakiś sens.

piątek, 28 października 2011

Darwinistyczne szczęście tęczowej strony mocy

Właściwie to powinien być kolejny odcinek Fox vs Świat, ale zrobię dziś wyjątek. Bo problem jest szerszy i jak kiedyś pozbieram wszystkie informacje do kupy to wtedy napiszę pełnoprawną notkę. Dziś skupię się na jednym, jakże uroczym przypadku.

Wracam dziś do domu z uczelni, kulam obiad i włączam komputer. A tu wyskakuje mi wiadomość prywatna na facebooku od mojego "ulubionego" kolegi homofoba z tekstem-tasiemcem o "najnowszych badaniach psychologicznych", w których wykazano, że homoseksualizm za się leczyć. Ba! Wskazane jest leczenie go, choćby przymusowo. Bo 23% badanych się wyleczyło całkowicie, 30% badanych na 6 lat zaprzestało praktyk homoseksualnych, a 20% się nie wyleczyło. Chwila chwila, zatrzymajmy się na chwilę i rozważmy te dane pod kątem matematycznym.
23+30+20=73%
Albo coś jest nie tak, albo zniknęło 27% pacjentów. Ewentualnie to te pedały się dyskretnie ulotniły zakłamując wyniki. Tak, to wszystko wina pedałów i masonów.
I oczywiście cyklistów.

Już po samych danych widać, że to musi być bardzo naukowa i profesjonalna gazeta. W erze internetu nietrudno jest namierzyć jakąś publikację, więc już minutę później miałam widok na autorów badań i ludzi, który mieli na tyle jaj żeby opublikować takie pierdoły w swoim piśmie. No tak, dwa oszołomy, których życie kręci się wokół tego jakie to geje są straszne dorwały się do gazety pseudonaukowej i mamy sensację. Ktoś faktycznie opublikował coś takiego, podpisał się pod tym i rozprowadził po świecie, co z największą chęcią łyknęły polskie media religijne. Czyli wszystkie "Goście Niedzielne", "Frondy", "Kocham Prezesa, pedały do gazu" od razu opublikowały notatkę na temat leczenia homoseksualistów. A potem ja dostaję wiadomości od jakiegoś psychopaty, że jest dla mnie nadzieja i cytuję "Trzyma kciuki też za mnie".

Nie będę się tu afiszować gdzie mu chciałam poradzić, żeby te kciuki sobie wsadził.

Ale to nie koniec. Dowiedziałam się również, że on jako ten "normalny, czytaj heteroseksualny" w towarzystwie wie co to prawdziwa radość związku i jest (cytuję) "darwinistycznie szczęśliwy" z możliwości posiadania swoich własnych dzieci. Nie, żebym ja była jakaś wredna czy coś, ale chyba darwinistycznie powinien sobie te dzieci podarować, bo inteligencja niestety jest dziedziczna. A oszołomów i kretynów mamy pod dostatkiem, więc niech lepiej się przysłuży ludzkości i pójdzie kopać rowy. A nie mi będzie tu chciał posyłać te tragiczne geny dalej.

Nie pojmuję krucjaty tego człowieka przeciwko homoseksualistom. On dziennie produkuje TONY tekstów w tym temacie, wygrzebuje najbardziej absurdalne artykuły ludzi, którzy powinni przestać myśleć, że badania prenatalne są zamachem na płód i wali pokłony Korwinowi-Mikke. Zdjęcie Prezesa to chyba ma nad łóżkiem jak święty obrazek powieszone. Odnoszę smutne wrażenie, że kolega z braku hobby postanowił szczekać jak ten Burek za płotem z nadzieją, że może ktoś go zauważy. Poleciłabym mu skakanie na bungee bez bungee. Na pewno filmik zrobiłby karierę na youtube.

Następnym razem pewnie dostanę wiadomość, że zgodnie z "najnowszymi badaniami" wcale nie jestem człowiekiem, ale Jezus mnie kocha i mam go do cholery też kochać idąc się leczyć. Jasneeee...
Jak to powiedziała kiedyś moja znajoma. Boże ty widzisz i nie grzmisz. Albo grzmisz, ale nie trafiasz.

piątek, 21 października 2011

Fox vs Świat - odcinek 5

A to wszystko dlatego, że dzisiaj starałam się zwalczyć technologię. Technologia najpierw prawie zwalczyła mnie, ale koniec końców wyszłam obronną ręką. Żeby nie przedłużać, dziś kolejny odcinek:

Fox vs Świat!
Odcinek 5 - Jak zostałam wyzwana na pojedynek przez Jabłko

Produkty Apple w moim posiadaniu to iPod z całym dobrodziejstwem inwentarza, czyli kabelkiem usb oraz ściągniętym do tego iTunes. No dobra, mam jeszcze magiczną ładowarkę do prądu, ale ją nabyłam przypadkiem. A tak konkretnie to znalazłam ją w starym mieszkaniu nie wiadomo skąd i jak. Ale jest i działa, co oszczędza mi podłączania iPoda do komputera. Ale o tym za moment.

Moje zrozumienie sprzętów Apple jest ograniczone. Korzystania z iPoda uczyła mnie siostra, a do dziś każdy kontakt z nim, który zakłada ładowanie, zgrywanie muzyki, czy robienie porządku w plikach mnie stresuje. Bo czy załapie, że się podłączył? Czy się nie zatnie? Czy  przypadkiem nie pokasuje mi się cała muzyka? A może zgra się nieposortowana i (o zgrozo!) bez okładek? DRAMAT. Jak miałam moje zasłużone mp3 o wdzięcznym imieniu Brian nie było takich problemów. Interface nagrywania i wrzucania do pamięci muzyki obsłużyłaby nawet małpa. A iTunes? iTunes chce się ciągle aktualizować, zanim załapie tego iPoda jestem w stanie iść po herbatę i w ogóle działa jakby było napędzane przez muły. Po odkryciu ładowarki przestałam ładować sprzęt przez komputer. Bo jeszcze kiedyś bez odłączania w iTunes wyciągnę iPoda z usb i cała moja muzyka zniknie jak sen złoty. A to by było złe.

No ale lubię mojego iPoda, bo jest zielony, ma dużą pojemność i dobrze gra. Ale gdybym miała się użerać z całym systemem operacyjnym działającym jak iTunes, to oszalałabym. Dzisiaj poszłam do biblioteki po jakąś literaturę do projektu. I z wszystkich komputerów z systemem Windows jaki jedyny był wolny? Tak tak, Apple.

No ale nie miałam wyboru. Zasiadłam przed białym pudełkiem i pierwszy problem - jak to odpalić? Bibliotekarka mnie uratowała. Zatem dalej. Gdzie tu się zapisują pliki? Bibliotekarka wskazała. Jak już włączyłam internet to miałam chwilę grozy zastanawiając się gdzie się podziewa krzyżyk zamykania stron, albo chociaż ich minimalizowanie. Szukałam wszędzie, ale po lewej stronie się tego nie spodziewałam. To bierzemy się za szukanie tych artykułów.

(dwie godziny później)

Odkryłam wystarczająco dużo literatury, że mogłam z czystym sumieniem wszystkie skompresować i sobie wysłać na maila. Problem pierwszy: jak tu się zaznacza, bo machanie myszką nie daje rady. Nauczona doświadczeniami z iTunes naciskam knefelek. DZIAŁA! No dobra, to zaznaczamy całość. Klikamy prawym przyciskiem i ... nic. Nie ma funkcji kompresowania. Czy moje problemy kiedyś się skończą?
Dziki pomysł wpadł mi do głowy, a może by tak te pliki z "Pobranych" wrzucić na pulpit? Wrzucam i nagle da się je skompresować! Po drodze zrobiłam jakieś miliard kopii, ale kit z tym, liczy się efekt. Zachwycona posłałam sobie co miałam posłać i chcę pokasować te tysiące powtórzonych plików o TNT. Kasuję pierwszy i nagle znikają WSZYSTKIE kopie, nie pozostawiając po sobie nic. No tak zapomniałam, że jak w iTunes coś się kasuje to znika to z wszystkiego co system Apple znajdzie na drodze. Jeśli na moje nieszczęście podłączony jest iPod to z niego też wywali. Po cholerę taka funkcja totalnego zniszczenia? Czy komuś się to kiedykolwiek przydało? Ja mam w zwyczaju robić parę kopii każdego ważnego pliku i potem je kasuję. W systemie Apple mogłabym albo nie mieć nic zapisanego, albo hodować po 5 kopii jednego tekstu. PO CO?

Nie ogarniam niestety tych Jabłek i chyba nie ogarnę. To oczywiście pewnie jest dowodem na moje zapóźnienie, ale co tam. Jakoś nie potrafię się przyzwyczaić do krzyżyka po lewej stronie. Lewa strona to zupełnie inny świat, którego jeszcze nie poznałam.
No, ale wszystko w swoim czasie.

wtorek, 18 października 2011

Jak pizza zmienia światopogląd

Postanowiłam dzisiaj, że oprotestuję gotowanie obiadu i zaciągnę Natalię na pizzę. Pizza jest (nie)zdrowa, smaczna jak cholera i przy okazji chodziła wokół mnie już od jakiegoś czasu. Więc czemu nie, skoro od kiedy się przeprowadziłyśmy mamy dosłownie pod domem centrum handlowe z pokusami biżuteryjno-ciuchowo-kulinarnymi. Zatem poszłyśmy.
Moje doświadczenie z pizzami dużymi jest takie, że wcale nie są duże. Małej nawet nie brałyśmy pod uwagę, więc ja lekką ręką rzuciłam "Dużą pizzę prosimy" i zajęłyśmy miejsca siedzące. Gdy wreszcie owa pizza przybyła, to nas lekko zatkało. Bo byłam w GRUBYM błędzie zakładając, że "duża" pizza w rzeczywistości ledwo nas nakarmi. Ten potwór był wielkości koła do roweru i nie było siły, żebyśmy dały temu radę. Natalia ledwo uszczknęła, a ja wchłonęłam całkiem spory kawał. Przez co ludzie gapili się na nas nieco dziwacznie.
I tu docieram do meritum tej notki. Czemu ludzie się gapią jak pożeram dinozaurze ilości jedzenia?

Gdybym była facetem nikt by nawet nie mrugnął na widok mnie wsysającej pizzę większą od stołu. W ogóle gdybym była facetem mogłabym o wiele więcej rzeczy robić bezkarnie.
Nie posprzątane - jestem facetem, mam to gdzieś.
Coś nie zrobione - jestem facetem, mam to gdzieś.
Słabe wyniki w nauce - jestem facetem, mam to gdzieś. Pójdę kopać doły.
Ktoś mnie wkurzył, więc mu walę w pysk bez konsekwencji - jestem facetem, mam prawo komuś złamać nos a afekcie.
Kompletnie nie pojmuję co Natalia ma na myśli - jestem facetem, nie ogarniam tych emocji.
Nawalam się jak stodoła i zachowuję jak zwierze (lub nawalam się jak zwierze i zachowuję jak stodoła) - jestem facetem, o imidż nie dbam.
Robię z siebie kompletnego debila publicznie - jestem facetem, koledzy będą zachwyceni.
Przeklnę siarczyście - jestem facetem, faceci klną.

I tak dalej i tak dalej. Nie żebym miała jakąś chorą potrzebę zmiany płci, jednak ciężko się nie zgodzić, że pod paroma względami mają panowie łatwiej. Bo będąc dziewczyną...
Nie posprzątane - dziewczyno, jak ty o siebie dbasz?!
Coś nie zrobione - dziewczyno, gdzie twoja mobilizacja do pracy?!
Słabe wyniki w nauce - dziewczyno, skończysz na kasie w Tesco!
Ktoś mnie wkurzył, więc walę mu w pysk - dziewczyno, skąd w tobie tyle agresji?!
Kompletnie nie pojmuję co Natalia ma na myśli - dziewczyno, gdzie ty masz serce?!
Nawalam się jak stodoła i zachowuję jak zwierze (lub nawalam się jak zwierze i zachowuję jak stodoła) - dziewczyno, gdzie ty masz godność?!
Robię z siebie kompletnego debila publicznie - dziewczyno, koleżanki pożrą cię żywcem i będą cię dręczyć nawet po twojej śmierci!
Przeklnę siarczyście - dziewczyno, gdzie twoje maniery?!

Bez paniki. Ta notka jest pisana całkowicie dla jaj. Ja jestem super jaka jestem i nie pragnę mieć dodatkowych organów. Mogę przykładowo podniecać się kilotonami kolczyków, nosić najbardziej hipsterski szalik w tej galaktyce i okazjonalnie mieć wahania nastroju, bo w końcu kobietą jestem.
I to jest piękne.

czwartek, 13 października 2011

Jestem mechanikiem formuły 1

Jak to dzisiaj powiedziałam Mamutkowi, albo moje życie ostatnimi czasy stało się zastraszająco mało emocjonujące, albo mam już dawno za sobą czasy emocjonalnego ekshibicjonizmu i przez to nie tłukę notki za notką. Zakładam, że obie opcje są równie prawdopodobne.

Bo też o czym pisać ciągle? U mnie czas dzieli się na myślenie o projekcie, stresowanie się projektem, robienie projektu, pisanie Blindside Syndrome i okazjonalne spanie.  Na uczelni bywam od święta, a jak już jestem to mogę pogadać ewentualnie z komórkami pod mikroskopem. Zaczynam powoli wracać do jaskini, bo kontakt ze światem ludzi mam minimalny. Nie licząc życia pod jednym dachem z Natalią i spotkań z Mamą.

A właśnie dziś się z Mamutkiem widziałam na kawce. Wizyta ta była niczym innym jak sprytnym planem zwabienia mnie do siebie, a następnie porwania. Skusiła mnie wizja posiedzenia trochę z Mamą oraz jajek. W gratisie była moja karta płatnicza, bo moja już się przeterminowała i czekałam aż bank mi przyśle nową jak na zbawienie. Przysłali. Tęczową. Słowem wyjaśnienia moja poprzednia była cała czarna. Nawet mój bank wie jak bardzo się od czasów zakładania konta zmieniłam.
Ale wracając do porwania, to napojona kawą i nakarmiona ciastkiem zostałam nagle wrzucona do samochodu i zawieziona do lekarza, żeby się osobiście umówić na wizytę. A Natalia wczoraj coś smęciła, że mam iść na przegląd. Mówię, spisek.
Na szczęście porwanie było czysto przyjacielskie i po umówieniu się Maman odwiozła mnie pod dom. Po drodze odkryłyśmy, że auto się zagrzewa. Zatem ja, jako pierwszy mechanik samochodowy w rodzinie (ha ha ha...) najpierw spędziłam 15 minut w poszukiwaniu wajchy do otwierania maski, a potem cała uwaliłam się tajemniczą, czarną substancją w poszukiwaniu wlewu na płyn chłodniczy. Znalazłyśmy z Mamą i okazało się,  że płyn chłodniczy pozostał jedynie pięknym wspomnieniem, co też tłumaczyło zagrzanie silnika jak patelni na sadzone. Dumna i blada zatrzasnęłam klapę, głosem fachowca oznajmiając usterkę i czując się niemal jak technik Hamiltona podczas wyścigu o Grand Prix. Wymiatam.

sobota, 8 października 2011

Oh oh oh... Caught in a bad project

Poczłapałam do opiekunki laboratorium wczoraj z moimi wynikami. Oczy mi krwawiły (o dziwo jednak już sobie kwasu do oka nie władowałam), kręgosłup pękł w co najmniej dwóch miejscach, a od rękawiczek miałam odparzenia na rękach. Ale mimo zmęczenia i ogólnego zużycia byłam z moich wyników tak dumna jakby były co najmniej moim dzieckiem, które wróciło do domu ze świadectwem z paskiem. Rzuciłam laptopem o biurko, pokazując moje epickie tabelki wraz z absolutnie pięknymi wykresami i czekałam na wyrok. Bo już miałam za sobą 4 pomiary, z czego pierwszy spaliłam w kwasie, drugi zeżarły pierwotniaki, trzeci był jakiś lewy, a czwarty nareszcie wyszedł.
Opiekunka popatrzyła ze zrozumieniem, pokiwała głową i oznajmiła, że jest pięknie. I że kurde, jest na tyle pięknie, że walniemy sobie z tego PRAWDZIWĄ, REGULARNĄ PUBLIKACJĘ. PO ANGIELSKU. Czyli absolutny, dziki szpan. Zanim jednak zakwiczałam z radości zdołała mnie na nowo dobić.
Super, wyniki na TNT mamy i z nich piszemy artykuł. Ale to nie koniec poświęcenia moich oczu, kręgosłupa i rąk. Jeszcze wypadałoby zrobić pomiary na dwóch innych substancjach i jeszcze jeden na mieszaninie wszystkich trzech zanieczyszczeń. Czyli 21 stężeń po 5 powtórzeń. Razy 1000. Wychodzi 105000 komórek.

Mój projekt się nigdy nie skończy. Albo skończy się. Tyle że długo po mojej śmierci.

wtorek, 4 października 2011

Otaczają mnie promocje

Mądrość wyciągnięta z mieszkania bez Mamusi i Tatusia. Jedzonko samo się w lodówce nie pojawia. Też samo się nie zamienia w formę zjadliwą. Nikt nie budzi jak zaśpisz, nie sprząta po tobie brudnych skarpetek. I internet też nie pojawia się znikąd, tylko trzeba go sobie załatwić. Nie w wiaderku. Trza znaleźć kogoś, kto go oferuje i zamówić. Tu zaczyna się zabawa.

Wraz z Natalią całkiem szybko udało się nam namierzyć ofertę internetu wraz z telewizją (burżuje) żeby nas było stać, ale też żeby cały sprzęt nie był napędzany na stadko chomików syryjskich. Wszystko pięknie, jednak dostałyśmy "w promocji" i "na okres 30 dni" jakiś tam pakiet i jakiś tam pakiet. Które oczywiście sprzecznie z wszelką logiką po okresie 30 dni nie wygasały, tylko zaczynały żreć niebotyczną kasę. Zatem żeby uniknąć płacenia za specjalistyczny program o hodowli małż postanowiłam... zadzwonić na infolinię.
Każdy, kto kiedykolwiek chciał coś załatwić sprawę przykładowo w Telekomunikacji Polskiej wie, że dzwonienie równa się ze spędzeniem całego dnia pijąc melisę i słuchając idiotycznej muzyczki w oczekiwaniu na połączenie. Ale UPC weszło na nowe lądy sprawiając, że dzwonienie do nich to przeżycie tylko dla odważnych.

Dzwonię, a tam zamiast tradycyjnego "Wybierz numer" mam panią maszynę informującą mnie o promocjach. Podziękuję pani, dawaj ten numer. No i mam do wyboru "Zamawianie usług oraz informacje o promocjach" i "Inne". Zamawiać nie chcę, chce odmówić, więc wybieram "Inne". Zamiast istoty żywej otrzymuję informację, że mam podać numer abonenta. No dobra, podaję. Jakież było moje zdumienie, gdy zamiast cholernego konsultanta trafiłam na informacje na temat promocji telefonu. ILE RAZY MAM SŁUCHAĆ O PROMOCJACH?!
Rozłączyłam się i postanowiłam ich podejść fortelem. Dzwonię, tam zaś informacja o promocjach i potem znów "Zamawianie usług oraz informacje o promocjach wybierz 1, inne wybierz 2". Ja się nie daję, wybieram 1 i o dziwo zamiast kolejnych informacji o promocjach dopadam faktycznego konsultanta. Nie przejmując się, że to infolinia do zamawiania odmawiam i NARESZCIE mam spokój. Pan po drodze wspomniał coś o promocjach, ale dla własnej równowagi psychicznej udawałam, że go nie słyszę.

I jak tu załatwić cokolwiek szybko, skoro i ludzie i maszyny chcą człowiekowi wcisnąć każdy kit? Następnym razem napiszę do nich maila.