Mój szef dziś przypełzł do mnie, pochłoniętej czytaniem o wydajności zakładów fermentacji anaerobowej w Wielkiej Brytanii, postawił mi przed nosem swojego nowiutkiego laptopa i zapytał czy mogę mu pomóc.
Laptop ma dosłownie trzy dni, a tam armagedon. Program antywirusowy wrzeszczy, outlook próbuje ściągnąć maile, ale nie umie, syf, kiła i mogiła. Spojrzałam na szefa niepewnie i powiedziałam jasne, pogrzebię.
Po dziesięciu minutach grzebania już wiedziałam, że nie raz jeszcze będę ratować sprzęty tego chłopa. Mój szef robi wszystko na hurra i potem są tego tragiczne konsekwencje. W takim razie od początku, najpierw wywalimy źle skonfigurowanego maila i założymy na nowo. Wywaliłam, założyłam i... pustka. Z poprzednio widzianych 200 maili nie ma ani jednego, a ja czuję jak mi krew z twarzy odpływa. Żegnaj okrutny świecie, właśnie wywaliłam w eter 200 kawałków wściekle ważnej korespondencji, firma upadnie, ludzie zginą, a Winston mną nakarmi swoje krowy.
Nagle komputer się ocknął i zacząć ściągać z zapasowej bazy danych zaginione maile. Ja natomiast wylałam kawę do zlewu, coby nie dostać z nadmiaru adrenaliny zawału. Dzień uratowany, laptop uratowany, wielomilionowe inwestycje uratowane. A to wszystko w stodole przerobionej na biuro we wsi o adekwatnej nazwie Nomansland.
Z poważnych rzeczy, jakie robią dorośli ludzie, załatwiłam sobie interview w sprawie numeru ubezpieczenia na przyszły tydzień. Również zmieniłam dane adresowe w banku, dałam znać Radzie Miasta, że już mogą mnie orżnąć z kasy i dowiedziałam się jakie internety sobie załatwić. Dzień uważam za udany.
Materac nadal się nie odzywa, ale ma czas do jutra. Dzień w którym zamieszkam w pustym mieszkaniu z materacem się zbliża. Chyba jutro z tej okazji kupię jakąś patelnię i płyn do zmywania.
Albo kołdrę. Kołdra by się właściwie przydała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz