Kurde, zawsze byłam zdania, że wierzyć można we wszystko i to już jest prywatna sprawa każdego. W końcu co mnie interesuje, że ten wierzy w Boga, ten w Latającego Potwora Spaghetti, a ci w Wielkiego Cthulhu. Człowiek jest tak skonstruowany, że w coś wierzyć musi. Kiedyś to były żywioły, które sterowały życiem ludzkim, teraz to już są bardziej rozwinięte istoty czy nauka. Wiara była, jest i będzie i wszyscy musimy się z tym pogodzić.
Gorzej się ma sprawa praktykowania jej i krzewienia wokół. Przykładowo ja tam nie biegam z transparentami, że wierzę w to i to, WY TEŻ MUSICIE GRR! Również moje przekonania nie wpływają jakoś znacząco na moje życie codziennie. Nikt mi nie zakazuje jeść w sobotę rano jajka na miękko, nigdzie nie napisano, że nie mogę słuchać Primusa. Jestem istotą wolną i póki nie morduję z obłędem w oku na ulicach i nie obdzieram królików żywcem za skóry, to chyba nikomu nie zawadzam w życiu. Osobiście rzecz biorąc jestem wielką fanką podejścia, że wiara nie powinna w żaden sposób odbierać wolności. Teoretycznie powinna narzucać jakąś tam moralność, ale z tym się rodzimy i chyba nawet nie trzeba do tego wkładu jakiegoś tam bóstwa, czy jego kapłanów. W momencie gdy wiara zaczyna w jakiś sposób wpływać na rzeczy tak prozaiczne jak nawet wyjście na spotkanie, to przestaje mi się to podobać. Może też dlatego do fanów katolicyzmu nie należę.
Cotygodniowe wychodzenie z owczym posłuszeństwem do kościoła mnie nie pociąga. Tak jak opowiadanie obcemu facetowi, który (przynajmniej w teorii) nie wie co to seks, że spędziłam pół nocy na gorącym kochaniu się. Mój seks, moja prywatna sprawa. To samo tyczy się czasu wolnego, który niekoniecznie muszę trwonić waląc zdrowaśki, robiąc przysiady (jak mnie w dzieciństwie Babcia ciągała do kościoła to zawsze miałam nieodparte wrażenie, że te wstawanie, siadanie i klękanie ma na celu obudzenie uśpionego monotonią ceremonii towarzystwa) i w kółko słuchając tego samego. Msze są tak archaiczną i skostniałą tradycją, że aż dziw, że w ogóle ktoś jeszcze na nie chodzi. Ja pomimo tego, że ostatni raz moja stopa w kościele świadomie stanęła w okolicach gimnazjum, mogę bez trudu zacytować całą wypowiedź księdza. Czyli przy odrobinie samozaparcia sama bym mszę przeprowadziła. Zatem po co tam co tydzień łazić? Po kazania? Nie bądźmy śmieszni. One albo nie mają sensu, albo są manifestem politycznym. Nie po to chyba zostały one wymyślone. Jeśli ktoś mi powie, że na mszę się chodzi po duchowe oczyszczenie, to się głośno zaśmieję. Nie wiem co duchowego może być w słuchaniu, jak facet w kiecce gromi wszystko, co nie jest PiSem, a dzieciaczki biegają z koszami zbierając kasę. Jeśli kiedykolwiek coś można było poczuć podczas mszy, to chyba umarło to całe wieki temu.
Moim skromnym zdaniem ludzie na msze chodzą z przyzwyczajenia. Od zawsze każdą niedzielę tak spędzali, więc dzień bez wysłuchania "moja bardzo wielka wina" byłby dniem niepełnym. I co jest chyba najgorsze, ta przerażająca tradycja ma się dobrze wśród ludzi młodych.
A cała ta notka powstała tylko dlatego, że miałam iść na piwo i nawalić się dziko z koleżanką. Ale nie pójdę. Dlaczego? Bo ona cały dzień była poza domem i na 21 musi iść na mszę, bo za dnia nie miała kiedy.
Jezu, co?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz