Absolutnie zrelaksowana siedziałam sobie dzisiaj w laboratorium i robiłam swoje. Czyli ważyłam glebę, zalewałam ją dynamitem i sadziłam w niej nasionka bobu. Dzień jak co dzień. Nic nie zapowiadało nadchodzącego szoku, który kompletnie zmienił moje podejście do wykonywanego projektu.
Opiekunka laboratorium dopadła mnie, gdy babrałam się w ziemi i zadała mi niebezpieczne pytanie, jak się miewają wyniki badań. Odparłam zgodnie z prawdą co tam mam i co mieć mam zamiar dodając spokojnie, że mamy początek sierpnia, do obrony w lutym kupa czasu. I wtedy kobieta, wciąż ze stoickim spokojem i patrząc się w zupełnie inną stronę oznajmiła, że "Och, bo we wrześniu jest konferencja i zgłosiłam pani projekt jako jeden z jej tematów. Więc wie pani, wyniki jakieś by się przydały, bo drukujemy plakat, piszemy co robimy, przedstawiamy wstępnie o co nam chodzi i pokazujemy całemu stadu profesorów, że projekty inżynierskie są ambitne, lub coś w tym guście. Pani nazwisko walniemy na środek plakatu i będzie super". Zbladłam śmiertelnie, a ona życząc mi miłego dnia zostawiła mnie kompletnie samą z atakiem serca w laboratorium.
KONFERENCJA! AAAAA!!! A moje wyniki to jedna, nędzna tabelka i smutne stwierdzenie, że za długa hydroliza pali mi komórki. AAAA!!! Teraz zostało mi jedynie kopnąć się w dupę i urodzić te cholerne komórki, żeby mój promotor mnie nie pożarł żywcem za sam fakt, że jeszcze nie dostałam Nobla w dziedzinie wpływu materiałów wybuchowych na hodowlę bobu.
Ale tak poza tym, to moje nazwisko będzie sobie widnieć na naukowym plakacie i będą je oglądać tłumy ludzi, którzy mają prof przed nazwiskiem. Muahaha. Czuję się jak władca wszechświata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz